Sen znów spisany z dyktafonu. W pamięci strzępy, w dyktafonie ogrom informacji.
Uciekałem przed kimś. Dotarłem na stare wyrobisko po cementowni (to samo miejsce, gdzie spadł księżyc w moim starym śnie o apokalipsie). Byłem w przebraniu samuraja. Tam się chowałem. Byłem bardzo silny, jakby po tym wcześniejszym śnie z wyższym poziomem umysłu, a mimo to musiałem uciekać. Przebranie samuraja, ogromny japoński kapelusz. Miałem wrażenie, że wszyscy mnie obserwują. Pełno ludzi. Grała gdzieś muzyka. Ktoś szedł za mną. Potem dla niepoznaki i „zgubienia ogona” usiadłem na krześle wśród grupki ludzi, koszykarze, bawili się piłką do kosza, grała „czarna” muzyka. Zauważyłem, że oni coś przyciskają w dłoniach. Jakby piloty od samochodu. Jakby dawali komuś znaki, że ja tu jestem. Mówili, że niby klimatyzację wyłączają. Wydawało mi się, że mieli rozkaz nie reagować tylko zawiadomić. Wstałem i poszedłem ścieżką w dół. Trafiłem na ucztę, przyjęcie. Wciąż byłem w tym przebraniu. Ludzie którzy tam byli wiedzieli, że ja muszę przetrwać. Jadłem zupę. Siedziałem tyłem za jakimiś kobietami japońskimi. Byłem traktowany z ogromnymi honorami, wręcz po królewsku. Ale wciąż w kapeluszu. Nagle do tego namiotu wszedł mężczyzna, przyprowadził kobietę, która strasznie krzyczała „nie! nie! nie! ja naprawdę brałam udział…” i tu nie zdążyła powiedzieć w czym. We śnie miałem wrażenie, że chce powiedzieć, że mnie zna. Strasznie się tego bałem. Na szczęście dla mnie, na nieszczęście dla niej ten mężczyzna ją zabił. Rozpłatał jej brzuch. Nie patrzyłem na to. Słyszałem tylko cięcia i dźgnięcia nożem o ciało. Przerażający dźwięk. Ona wciąż krzyczała. Na koniec, umierając zapytała czy może się poczęstować swoim dzidziusiem.