Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 2 Ayahuasca – wyzwolenie

Doszedłem do toalety. Wymiotowałem. Nie wiem, ile to trwało. Każdy dźwięk wydawał się metaliczny, jakby puszczony w metalowej rurze. Czułem, że ktoś trzyma mnie za głowę i nie pozwala odejść od muszli. Głos wciąż pytał –
Czy wiesz, na co się decydujesz? Czy wiesz, co oznacza niepełnosprawność? Czy wiesz, co to padaczka? Obiecaj mi głośno, że zastanowisz się nad tym, co chcesz zrobić.
Broniłem się przed tym, ale gdy już nie miałem czym ani siły wymiotować pomyślałem – OBIECUJĘ…
usłyszałem:
-Masz to powiedzieć głośno!
Wypowiedziałem to jak sobie życzył Głos. Obiecuję, że zastanowię się nad tym, czego chcę i do czego dążę.
Nagle przestałem wymiotować i mogłem wstać. Wróciłem na salę ceremonialną. Zacząłem ziewać. Strasznie mocno i strasznie szeroko. Nie wiedziałem, dlaczego. To wyjaśniło się dopiero po dwóch latach. Podczas ostatniej podróży z Duchami Ayahuasca. To droga do wejścia duchów w ciało. Przez usta. Ziewam, aby ułatwić wejście we mnie Duchom.
Ziew – znalazłem się na plaży.
Wydawało mi się, że znam tę plażę ze swoich snów. Nawet wiem, z którego. Plaża była płaska i ograniczona z jednej strony stromą skałą, ale nie urwiskiem, a skałą w górę. Na plaży dom. Drewniany, kwadratowy, z ostrym dachem i czubkiem z połączenia 4 trójkątów każdej ze stron dachu. Podszedłem do domku, wszedłem na drewniane schodki (może 4, może 5) i zobaczyłem Jego. Mojego przewodnika. Siedział na ogromnym drewnianym krześle pośrodku domu. Ja się ucieszyłem. On zdecydowanie mniej. Zapytał jeszcze raz o moją intencję. Odpowiedziałem, że przecież mówiłem. Chciałem go spotkać. Na co On powiedział.
– To była najgłupsza intencja, jaką mogłeś wypowiedzieć. Jesteś szczególarzem. Do granic absurdu. Powiedziałeś, że chciałeś mnie spotkać. No to spotkałeś. Według Ciebie powinno to brzmieć, że chciałeś SIĘ SPOTKAĆ ze mną. A tak, straciłeś możliwość zadawania pytań. Rozmowy. W końcu sam tego chciałeś. Spotkać mnie. Tylko po co?
– żeby było miło. Odpowiedziałem
– no to nie jest miło. Zaraz Ci pokażę Twoją prawdziwą intencję. Jest zła. Pokażę Ci, jak to jest być chorym. Nie masz pojęcia czego chcesz.
Wszystko zniknęło – ja dostałem ataku padaczki. To niestety wiązało się z moją ukrytą, złą moralnie intencją. (Nie, nie chciałem mieć padaczki. Osobista sytuacja życiowa. Przepraszam, ale nie chcę opisywać tego w szczegółach. Po prostu to było związane z moim życiem lub bardziej ze związkiem emocjonalnym.) Nie umiałem zapanować nad własnym ciałem. Wykręcało mnie, bolało. Szamani próbowali mnie trzymać. To było bardzo przykre doświadczenie. Byłem świadomy – totalnie świadomy. Jakbym nie wypił ziół. A mimo to nie mogłem zapanować nad sobą. Znów nie wiem, ile to trwało, mam wrażenie, że całą wieczność. Nie było już kolorów, nie było błogości. Był ból, strach i dezorientacja.
Nagle poczułem, że znów muszę iść wymiotować. Ciało znów mnie słuchało, w tym sensie, że mogłem wstać i wyjść z sali. Czułem się jednak strasznie samotny. Wymiotowałem, ale tym razem duchowo byłem sam. W mojej głowie była cisza i pustka. Gdy wróciłem na salę ceremonialną, była przerwa. Czyli było około północy. Przykryłem się kocem i wpatrywałem w zegarek. Była wciąż 11:30. Ta godzina utkwiła mi w pamięci, bo trwała całą noc. Podczas drugiej ceremonii pojawiło się właśnie stwierdzenie:
– Czas to ściema.
Zawsze gdy spojrzałem na zegarek, była 11:30 (chociaż w ciągu dnia, sprawdzałem, zegar pokazywał poprawną godzinę).
Druga część ceremonii była zupełnie inna. Była obserwacją innych. To było niesamowite doświadczenie. Widziałem tych ludzi wcześniej, a teraz byli kimś innym. Jak się później okazało, moje wizje były spójne z ich opowieściami następnego dnia rano. To także jest częścią spotkania. Rano, przy śniadaniu każdy opowiada, co przeżył. Jestem rannym ptaszkiem, więc obudziłem się bardzo wcześnie. Poszedłem do kuchni i czekałem, aż wstaną pozostali. Wcześniej wstał też jeden z Szamanów. Opowiedziałem o wszystkim, co widziałem. O tych ludziach, którzy nie byli sobą tej nocy.
Gdy przyszła pora opowieści, ja otwierałem coraz szerzej usta ze zdziwienia, Szaman tylko kiwał głową. Ludzie opowiadali moje wizje, ale widziane ich oczami!!!! Wspólne myślenie, powiązanie jaźni? Kobieta, która była najbliżej mnie na sali – podczas Ceremonii widziałem i wiedziałem, że to mężczyzna, że nie jest z Ziemi, że rękami odbiera jakieś sygnały ze swojej planety. To było nawet widać, bo wystawiała wysoko ręce, dłonie układała jak anteny. Gdy zaczęła mówić o swojej podróży… Jest na Ziemi pierwszy raz, na swojej planecie jest mężczyzną. Tutaj musi nauczyć się leczyć innych. Leczyć rękami. Aż chciałem krzyknąć – przecież to moja wizja.
Była tam także dziewczyna, z którą nie dało się przebywać dłużej niż kilka chwil. Ból głowy, nudności, rozdrażnienie. Nie były to tylko moje odczucia. Ona miała w sobie coś złego. Była mroczna, “lepka” i bardzo dziwna. Ciągłe kłótnie z Szamanami (!) próby dyskredytacji ich działań, ciągłe mówienie, że ona zrobi to lepiej.
Jestem bardzo pokojowy. Nie wtrącam się, na ogół odwracam się na pięcie i wychodzę, jeśli poglądy kogoś mnie rażą. Ale w jej przypadku miałem w sobie ogromną agresję. Miałem ochotę skręcić jej kark po 15 minutach od przyjazdu dnia 0. Ciekawe jest to, że jej opowieści nie pamiętam. Nie pamiętam tej pierwszej. Bo drugiego dnia stało się coś dziwnego.
Kolejną opowieścią była opowieść Ani z Nowego Yorku. Od dzieciństwa miała problemy z szyją. Ciągłe bóle, urazy. Była w USA (mieszka tam na stałe) u Szamana, który nie umiał jej pomóc. Ja, w swojej wizji widziałem dziecko, ją w ciąży. Jakiś ślub. U niej pojawiła się kobieta w ciąży, w szarej sukni, powieszona na drzewie. Może jej dolegliwości szyjne, to echo poprzednich wcieleń.
Postać Ani pojawiła się także teraz. Gdy 2 lata temu wymieniliśmy się emailami, pisałem do niej po powrocie. Dzwoniłem. Raz odpisała, potem chwila rozmowy, że ma dużo pracy, że nie ma kiedy pisać. Kontakt generalnie się urwał szybciej niż się zaczął i nie przetrwał.
W marcu tego roku, 4 dni przed wyjazdem na ceremonię, w skrzynce list od Ani (!) Pytała co u mnie, że przypomniała sobie o swojej starej skrzynce email (??). Napisałem, że jest dobrze (lub ma być dobrze), bo jadę na drugą ceremonię. Muszę wszystko zmienić itd. itd. Ku mojemu zdziwieniu odpisała po chwili – ale duchowo, to nie była ta sama dziewczyna. Odpisała, żebym tego nie robił, że to zło, że tylko modlitwa do Boga może mi pomóc, że to jest bardzo niebezpieczne itd itd. Przeżyłem lekki szok. Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Coś/ktoś bardzo nie chciał, żebym pojechał. Śmieszy mnie tylko forma i tematyka. Zupełnie nietrafiona. Ja i Bóg? Ja i modlitwa w tym sensie katolicko/chrześcijańsko/innym? Ale nie ukrywam, że mnie zatkało. Duchy „przeszkadzajki” słabo odrobiły zadanie domowe.
Ani ona więcej nie napisała, ani ja nie odpowiedziałem na ostatniego mejla z przestrogami przed Ayą.
Dzień 2 – druga ceremonia.
c.d.n.

Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 1 Ayahuasca – wyzwolenie. (Czas to ściema)

Postanowiłem napisać swoją historię. Nie robię tego w formie spowiedzi. Nie potrzebuję tego. Moja historia i droga którą przebyłem, być może przyda się komuś, kto jest w podobnym miejscu w tym wymiarze.

Nie jest to także poradnik, przewodnik, tekst doradczy czy inny.  Ayahuasca sama znajdzie drogę do każdego. Napiszę to w odcinkach i niejako w dwóch odsłonach. Dwa lata temu i teraz, gdy stało się to, co stać się miało. Druga ceremonia była przełomowa dla mnie.

 

Ponad dwa lata temu, nie pamiętam w jakich okolicznościach – czytałem coś w sieci i pojawiło się słowo, jak się okazało później, klucz. Klucz do pozbycia się “wiary”. Przewrotność tej tezy i radykalizm może zaskakiwać. Rozwinę więc to zdanie. Klucz do pozbycia się “wiary” – zamiany wiary w wiedzę. Teraz brzmi lepiej prawda?

 

Zdecydowałem. Napisałem do Szamanów którzy organizowali ceremonię. Umówiłem się i pojechałem.

 

Zwykły dom, “zwykli” Szamani. 7 osób które przyjechały uczestniczyć w ceremonii. Każdy z inną intencją. Postanowiłem opisać wszystko, żeby każdy, kto to będzie czytał, miał obraz co się dzieje dzień po dniu. Najwięcej będzie opisów czasu ceremonii. Najtrudniej będzie opisać emocje. Tekst nie rozwieje obaw, wątpliwości. Każdy przeżywa to na swój sposób. Da jednak (mam nadzieję) jakiś obraz tego co dziać się może.

 

Dzień 0

Przyjazd, przywitanie i zapoznanie się z miejscem, ludźmi. Kolacja i rozmowy o każdym z nas. O przyczynach, intencjach, wcześniejszych doświadczeniach. Wegańskie i wegetariańskie jedzenie. Ścisła dieta według zaleceń Szamanów.

(Tu wtrącę swoje trzy grosze, doświadczenia, które u mnie się sprawdziły. Dietę lekkostrawną (ja zastosowałem radykalną – płynną dietę, zupy krem, warzywa i całą resztę po prostu przepuszczałem przez mikser i wypijałem) zacząłem już 7 dni przed wyjazdem.)

Wieczorem ceremonia spalenia słabości i nadmiarowości, cech nas samych, zapisanych na kartkach. Ognisko zrobione z gałązek przywiezionych z naszych miejsc zamieszkania. Każdy pali więc cząstkę siebie.

 

Dzień 1

Śniadanie. Wyjazd w plener. Ceremonia wypowiadania zwolnienia się z przysiąg przeszłości, z przyrzeczeń, ślubów itd. Zwolnienie świadków tych zdarzeń z odpowiedzialności pilnowania nas, aby trwać w tych przesięgach. Powrót i czas wolny. Czas na bycie z samym sobą, pracą nad intencją.

 

Wieczór. Przygotowania do ceremonii. Wejście na salę rytualną. Wszyscy ubrani są w białe ubrania. Mimo całej otoczki spokoju i dobroci – ja wewnętrznie jestem przerażony. Jestem daleko od domu, obcy ludzie dają mi do wypicia jakieś zioła. Nie wiem, co to jest, nie wiem, jak to działa. Tysiące myśli na sekundę. Może rano nigdy nie nadejdzie. Może mnie zabiją. Tak. Takie miałem obawy. Śledziłem każdy ruch, każde słowo starałem się rozdzielić na miliony części, żeby wykryć spisek. Zapyta ktoś – to po co tam pojechałeś. Odpowiedź jest jedna. Miałem intencję. Chciałbym powiedzieć tutaj – na moje nieszczęście to była zła intencja. Zła w sensie formy, ale i zła moralnie. Była głęboko we mnie. Intencja wypowiedziana przed ceremonią na głos była przykrywką. Nie powiem jednak “na moje nieszczęście”. Wprost przeciwnie. To, co się stało, było “po coś”. Miało swoją przyczynę, miało i skutek.

 

Intencja wierzchnia dnia pierwszego – spotkać swojego Przewodnika. Tę postać ze snów o windach. Na pierwszy rzut oka – cudowna, wspaniała intencja. Doświadczenie pokazało, że to najgłupsze co mogłem wypowiedzieć. O intencji wewnętrznej, tej prawdziwej, nie chcę pisać w szczegółach. Powiem tylko jedno (co Wojtek też zawsze powtarza) NIE WOLNO mieć złych intencji, nawet gdy wydaje się, że ona jest dobra. Przykład tej złej – niech ktoś się z kimś rozstanie (ze związku), bo w innym będzie szczęśliwszy. Totalnie zła forma. Totalnie zła intencja.

 

Zaczęło się po jakimś czasie. Tutaj zatrzymam się na chwilę, choć znów ciekawie to zabrzmi. Chwila nie istnieje, czas nie istnieje – bo czas to ściema. Tak powtarzałem przez całą ceremonię. Dlaczego? Wszystko wyjaśni się „po drodze”.

 

Aya zabrała mnie na plac zabaw. Tak, kolorowy plac zabaw, pełen dźwięków, które spadały na mnie pod postacią kolorowych pasm gęstej farby. Byłem oblepiony muzyką i kolorami. Było błogo, wspaniale… gdy znów dopadł mnie strach. Szamani. Zbliżali się. Grzechotki, bębny.. to na pewno przykrywka. Ich trucizna zaczyna działać. Oni o tym wiedzą. Każdy ich ruch wyrywał mnie z tamtego świata. Byłem wciąż pomiędzy wymiarami. Moje świadome i upierdliwe JA wyrywało mnie w ten wymiar. Na tę badawczą i racjonalną cząstkę mnie Aya nie miała wpływu. Badałem ich zachowania. Czekałem na cios. Brzmi to jak wyrwane z horroru. Ale tak się czułem. Miałem w sobie dużo zła. Dużo negatywnej energii. Musiałem wyjść z sali i po prostu zwymiotować. Aya zaczęła porządki.

c.d.n.

Wyprowadzka i zmiana warstwy wierzchniej

To były dwa sny podczas dwóch nocy, noc po nocy. Pierwszy wydał mi się zupełnie nieważny, dlatego nie napisałem o nim. Drugiej nocy zdarzył się jednak sen, jakby dopełniający.

Byłem na jakimś podwórku. Wyrzucałem „śmieci” z budynku. Śmieci w stylu: drzwi, deski, stare sprzęty. Pakowałem to do ciężarówki. Wrzucałem z rozmachem na pakę wozu te wszystkie stare sprzęty. Kolejny sen – trafiłem do sklepu z ubraniami. Byłem nagi. Wszedłem i po prostu chciałem się ubrać w coś, co było całkiem nowe. Ludzie patrzyli dość zdziwieni, a ja najzwyczajniej w świecie wybierałem… Pierwszą  wybraną „warstwą wierzchnią” były bokserki.