Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 1 Ayahuasca – wyzwolenie. (Czas to ściema)

Postanowiłem napisać swoją historię. Nie robię tego w formie spowiedzi. Nie potrzebuję tego. Moja historia i droga którą przebyłem, być może przyda się komuś, kto jest w podobnym miejscu w tym wymiarze.

Nie jest to także poradnik, przewodnik, tekst doradczy czy inny.  Ayahuasca sama znajdzie drogę do każdego. Napiszę to w odcinkach i niejako w dwóch odsłonach. Dwa lata temu i teraz, gdy stało się to, co stać się miało. Druga ceremonia była przełomowa dla mnie.

 

Ponad dwa lata temu, nie pamiętam w jakich okolicznościach – czytałem coś w sieci i pojawiło się słowo, jak się okazało później, klucz. Klucz do pozbycia się “wiary”. Przewrotność tej tezy i radykalizm może zaskakiwać. Rozwinę więc to zdanie. Klucz do pozbycia się “wiary” – zamiany wiary w wiedzę. Teraz brzmi lepiej prawda?

 

Zdecydowałem. Napisałem do Szamanów którzy organizowali ceremonię. Umówiłem się i pojechałem.

 

Zwykły dom, “zwykli” Szamani. 7 osób które przyjechały uczestniczyć w ceremonii. Każdy z inną intencją. Postanowiłem opisać wszystko, żeby każdy, kto to będzie czytał, miał obraz co się dzieje dzień po dniu. Najwięcej będzie opisów czasu ceremonii. Najtrudniej będzie opisać emocje. Tekst nie rozwieje obaw, wątpliwości. Każdy przeżywa to na swój sposób. Da jednak (mam nadzieję) jakiś obraz tego co dziać się może.

 

Dzień 0

Przyjazd, przywitanie i zapoznanie się z miejscem, ludźmi. Kolacja i rozmowy o każdym z nas. O przyczynach, intencjach, wcześniejszych doświadczeniach. Wegańskie i wegetariańskie jedzenie. Ścisła dieta według zaleceń Szamanów.

(Tu wtrącę swoje trzy grosze, doświadczenia, które u mnie się sprawdziły. Dietę lekkostrawną (ja zastosowałem radykalną – płynną dietę, zupy krem, warzywa i całą resztę po prostu przepuszczałem przez mikser i wypijałem) zacząłem już 7 dni przed wyjazdem.)

Wieczorem ceremonia spalenia słabości i nadmiarowości, cech nas samych, zapisanych na kartkach. Ognisko zrobione z gałązek przywiezionych z naszych miejsc zamieszkania. Każdy pali więc cząstkę siebie.

 

Dzień 1

Śniadanie. Wyjazd w plener. Ceremonia wypowiadania zwolnienia się z przysiąg przeszłości, z przyrzeczeń, ślubów itd. Zwolnienie świadków tych zdarzeń z odpowiedzialności pilnowania nas, aby trwać w tych przesięgach. Powrót i czas wolny. Czas na bycie z samym sobą, pracą nad intencją.

 

Wieczór. Przygotowania do ceremonii. Wejście na salę rytualną. Wszyscy ubrani są w białe ubrania. Mimo całej otoczki spokoju i dobroci – ja wewnętrznie jestem przerażony. Jestem daleko od domu, obcy ludzie dają mi do wypicia jakieś zioła. Nie wiem, co to jest, nie wiem, jak to działa. Tysiące myśli na sekundę. Może rano nigdy nie nadejdzie. Może mnie zabiją. Tak. Takie miałem obawy. Śledziłem każdy ruch, każde słowo starałem się rozdzielić na miliony części, żeby wykryć spisek. Zapyta ktoś – to po co tam pojechałeś. Odpowiedź jest jedna. Miałem intencję. Chciałbym powiedzieć tutaj – na moje nieszczęście to była zła intencja. Zła w sensie formy, ale i zła moralnie. Była głęboko we mnie. Intencja wypowiedziana przed ceremonią na głos była przykrywką. Nie powiem jednak “na moje nieszczęście”. Wprost przeciwnie. To, co się stało, było “po coś”. Miało swoją przyczynę, miało i skutek.

 

Intencja wierzchnia dnia pierwszego – spotkać swojego Przewodnika. Tę postać ze snów o windach. Na pierwszy rzut oka – cudowna, wspaniała intencja. Doświadczenie pokazało, że to najgłupsze co mogłem wypowiedzieć. O intencji wewnętrznej, tej prawdziwej, nie chcę pisać w szczegółach. Powiem tylko jedno (co Wojtek też zawsze powtarza) NIE WOLNO mieć złych intencji, nawet gdy wydaje się, że ona jest dobra. Przykład tej złej – niech ktoś się z kimś rozstanie (ze związku), bo w innym będzie szczęśliwszy. Totalnie zła forma. Totalnie zła intencja.

 

Zaczęło się po jakimś czasie. Tutaj zatrzymam się na chwilę, choć znów ciekawie to zabrzmi. Chwila nie istnieje, czas nie istnieje – bo czas to ściema. Tak powtarzałem przez całą ceremonię. Dlaczego? Wszystko wyjaśni się „po drodze”.

 

Aya zabrała mnie na plac zabaw. Tak, kolorowy plac zabaw, pełen dźwięków, które spadały na mnie pod postacią kolorowych pasm gęstej farby. Byłem oblepiony muzyką i kolorami. Było błogo, wspaniale… gdy znów dopadł mnie strach. Szamani. Zbliżali się. Grzechotki, bębny.. to na pewno przykrywka. Ich trucizna zaczyna działać. Oni o tym wiedzą. Każdy ich ruch wyrywał mnie z tamtego świata. Byłem wciąż pomiędzy wymiarami. Moje świadome i upierdliwe JA wyrywało mnie w ten wymiar. Na tę badawczą i racjonalną cząstkę mnie Aya nie miała wpływu. Badałem ich zachowania. Czekałem na cios. Brzmi to jak wyrwane z horroru. Ale tak się czułem. Miałem w sobie dużo zła. Dużo negatywnej energii. Musiałem wyjść z sali i po prostu zwymiotować. Aya zaczęła porządki.

c.d.n.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *