JESTEM!

143 dzień medytacji w tym 23 dzień Kirtan Kriya. Wiele się zmienia. Sam jestem zaskoczony, tym co się przestawia i układa w mojej głowie. 12 lat zajęło mi dojście do tego momentu. Codziennej chwili dla siebie. Codziennego zadbania o siebie. Celowo nie użyłem “poświęcenia sobie czasu” ponieważ to co robię dla siebie to nie jest poświęcenie. To żaden heroiczny wyczyn ani coś niezwykłego. To po prostu jest miłość. Miłość do siebie. Jednak dopiero 12 lat różnych wydarzeń, Ceremonii, różnych ścieżek i potknięć doprowadziło mnie tutaj. Wiem, że to jest dopiero początek. Gdy licznik dobije do 240 włączę kolejne praktyki. Wszystko co przyniesie przestrzeń. Jestem otwarty i spokojny. Przez ostatnie dni obserwuję u siebie umiejętności, których wcześniej nie widziałem. Wszechogarniający spokój. Cokolwiek się dzieje, ktokolwiek próbuje wciągnąć mnie w swoje ciemne strony – jestem ponad to. Jak się okazuje najtrudniej było pogodzić się z tym, gdy robią to Ci, którym wydaje się, że zależy/zależało na mnie. Dziś to już jest bez znaczenia. Dziś nie dotyka mnie to prawie wcale. Prawie, bo są momenty, gdy zaskoczenie jest tak wielkie, że parę chwil zajmuje mi przerobienie tego. Parę chwil zanim mój wewnętrzny głos wychyli się spośród szumu sytuacji. I wtedy pojawia się spokój. Pojawia się energetyczna kopuła, która wchłania wszystko co złe, przerabia i wysyła do mnie to co dobre. Wiem już, że prawda się obroni sama. Wiem, że powtarzanie “kocham” nie spowoduje, że poczuję się kochany. Wiem, że “zależy mi” nie spowoduje, że będę czuł się potrzebny. Oczekiwania przestały istnieć. Oczekiwania to tylko nasze wyobrażenia o tym, jaki ktoś powinien, według nas być. To iluzja, bo ludzie, nawet Ci wydawałoby się najbliżsi, okazują się kimś innym, obcym. Gdy kurtyna oczekiwań znika pojawia się to, co jest naprawdę. Wtedy właśnie pomaga medytacja, dbanie o siebie samego. O swoją energię, o umysł. Wtedy wszystko co się dzieje, staje się tym, co przyjmuję tu i teraz. Od dawna czekałem na dzień, w którym mogę przed samym sobą powiedzieć, że żyję. Jestem. Świadomość JESTEM jest czymś niezwykłym, a jednocześnie tak prostym. Mogę także spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć, że osiągnąłem to, co powiedział Don Juan w książce Carlosa Castanedy:

Nie gniewam się nigdy na nikogo. Żadna istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam.

12 lat zajęło mi osiągnięcie tego stanu. 12 pięknych lat. 12 dziwnych lat. 12 lat pracy, czasami ciężkiej, czasami mądrej. Dziś jestem tutaj. JESTEM! Na swojej drodze spotykałem ludzi, którzy świadomie lub nie, wpływali na moje postrzeganie tego co dzieje się w mojej głowie. Jedni nadawali na tych samych wibracjach, inni wprost przeciwnie. Jednak każdy, każdy z nich był częścią mojego procesu. Był drogowskazem na mojej drodze. Nie jestem, ani nigdy nie byłem Buddystą, ale gdzieś chyba przeczytałem, że to w filozofii buddyjskiej cel nie jest niczym istotnym. Droga którą się idzie jest można powiedzieć tym celem. Bo droga jest zmienna, jak woda w rzece. Nigdy nie jest taka sama. Ta zmienność powoduje, że droga, nasze wybory i decyzje, kształtują nasz Wszechświat, który wpływa na innych. Wdzięczność to uczucie które mnie wypełnia. Wdzięczność do siebie i Wszystkiego. Bo przecież Wszystko jest mną, a ja jestem Wszystkim. 

Ostatnia Aya?

Od wydarzeń przedostatniej Ceremonii upłynęło sporo czasu. Odkryłem wtedy, że już nie boję się niczego. Aya nie jest powodem do lęku. Wprost przeciwnie. I stało się coś dziwnego. Minął rok. W tym czasie, właściwie tuż po Ceremonii byłem pełen zapału. Już chciałem kolejną. Wypiję cały kubeczek, od razu! Ciach..

I tak przez rok NIC. Brak możliwości wyjazdu, brak organizatora i miejsca. Aya jednak wiedziała co robi. Przy okazji, lub celowo 🙂 poznałem się z Panią Cza. Wyjazd do kraju, że jest to zupełnie normalne i nikt się nie przyczepia do dorosłego człowieka o to co przyjmuje – to na szczęście nie problem. Wsiadałem w auto i po kilku godzinach mogłem cieszyć się swobodą i wolnością jako człowiek. Cieszyć się towarzystwem innych wolnych ludzi. No i cieszyć się spotkaniem z Panią Cza. Ale Pani Cza to inna historia. Skupię się na ostatniej Ayahuasce. Poznałem nowych ludzi i nowe miejsce, dość daleko od mojego kraju, no ale skoro przyszło mi żyć w czasach gdzie to inni mówią, czy mogę pić alkohol i on jest ok, czy palić Czangę czyli pić Ayahuaskę, ale to już nie jest ok. 

Te wspomnienia będą chyba najkrótsze i najbardziej zwięzłe w mojej 9 letniej historii i doświadczeniach z Ayahuaską. 

Dzień pierwszy – spokój, spokój, spokój. Już od jakiegoś czasu przyzwyczaiłem się, że wizyjność moich Ceremonii zredukowała się do absolutnego minimum (pomijając Ayę przedostatnią, ale to miało swój głęboki sens). Łącznie sześć porcji, gdzie normalnie (dla mnie) to dwie porcje zabierały mnie w nieznane rejony innych wymiarów. Tak, dzień pierwszy tak był – po prostu wiedziałem, że Aya jest. Czułem jej obecność, czułem jej wielki wpływ na to co czuję 🙂 I to był dzień emocji. 

Dzień drugi – już właściwie druga porcja zabrała mnie daleko. Ale zabrała mnie jako obserwatora. Było ze mną zdanie dziewczyny, która śpiewa podczas Ceremonii. Zdanie z pieśni którą, jak się okazało, napisała ona właśnie. Zdanie brzmiało tak:

NIE ZACZEPIAJ MYŚLI

To zdanie okazało się przewodnikiem, okazało się trzonem i drogą którą szedłem. Byłem obok swych myśli. Byłem obserwatorem. Były wizje, ale jakbym stał za szybą. One nie były już w żaden sposób dla mnie czymś, czego pragnę. W pewnym momencie wróciło moje Ego. Wróciło tylko mentalnie, bo ONO jest wciąż w podróży z moim ukochanym Feniksem. Wróciło odmienione. Nie było złych emocji, nie było złośliwości, dogadywania. Czułem, że Ego nie potrafi już tego robić. Czułem nawet, że przez moment chciało. Ale odpuściło. Wtedy, gdy stałem nad rzeką kolorów i dźwięków. Nad rzeką moich myśli i emocji które płynęły z prawej do lewej strony – nastąpiła eksplozja w mojej głowie, gdy powiedziałem do Ego – kocham Cię Stary. Jesteśmy jednością, jesteśmy tym samym. Funkcjonujemy w jednym wymiarze tu fizycznie, funkcjonujemy w wielu wymiarach energetycznych. Bądźmy dla siebie najważniejsi.

Ta eksplozja w głowie wybudziła mnie z transu. Ja już wiedziałem. Stała się rzecz ostateczna, przynajmniej na ten moment. Jestem WOLNY! Jestem spokojem i miłością. Nie mam za sobą już nic, co mnie obciąża. Nie mam nic co blokuje mój marsz. Marsz do przodu. To marsz jest celem. Wędrówka i poznawanie własnej drogi. 

Tematy poboczne były częścią artystyczną, że tak napiszę, całości. Było kolorowo, było spokojnie i bardzo bardzo łagodnie.

Po raz pierwszy od 9 lat nie czekam na kolejną Ceremonię. Po raz pierwszy pomyślałem sobie – hmmm… co dalej? Jestem w zupełnie nowym stanie. Totalnie czysty. Przeźroczysty. Nowy w każdej formie. Nie czekam na Ayę. Ale nie smuci mnie to. Trochę, przyznam się do tego, to zaskakujące uczucie. Przecież zawsze po, była Aya znów. Po raz pierwszy czuję, że nic mnie nie woła jako energii. Może przyjdzie chwila, że pomogę komuś innemu? Może to czas na… no właśnie, czas na wypełnienie pustki sobą i wypełnienie siebie pustką. Ale nie pustką samotności i beznadziei. Pustką siebie, ponieważ ja jestem pełny. Nie umiem tego inaczej opisać. Pierwszy raz w życiu fizycznie i świadomie czuję się wszystkim i czuję, że wszystko jest we mnie i mną. Tego nie da się opowiedzieć. To jest jedyne w swoim rodzaju. Jedyne i niepowtarzalne dla każdego z nas. Każdy czuje to inaczej. Po raz pierwszy mogę powiedzieć JA JESTEM.

Ale, jak się okazało, to doprowadziło mnie krok dalej. Pogodziłem się, wybaczyłem i uznałem – strach fizyczny, strach przed bólem. Rozpocząłem praktykę stania na gwoździach. Dzięki Justynie, która wprowadziła mnie, była przy mnie, była przewodnikiem w emocjach, w wizjach które już bez Ayi, pojawiały się w mojej głowie. Chwila gdy stawiasz stopy na gwoździach, chwila która wydaje się wiecznością, gdy przygotowujesz się aby wstać z krzesła. I ten moment gdy już stoisz. Deseczki Ognia dają o sobie znać. Twój umysł krzyczy, umiera – Justyna jest obok, prowadzi, mówi. Zaufałem Jej, zaufałem sobie. Zaufałem temu doświadczeniu. Mój strach, fizyczny wręcz ból (ale nie chodziło o stopy i gwoździe). Ból Ducha, ból każdej Molekuły ciała i umysłu przerodził się w SIŁĘ. Siłę i pragnienie, żeby wstać ponownie. Siłę tak wielką, że ból fizyczny stał się cieniem. Stał się Ogniem który grzał zamiast parzyć. Siłę tak wielką, aby trzeci raz, już na pożegnanie WSTAĆ i dać sobie chwilę na przyjęcie Strachu, ale już jako sprzymierzeńca. Jako Energii, wręcz realnego Bytu, który jest po to, żeby nas strzec, żeby nas bronić i być naszym Orężem. Nie przeciwnikiem i ciemną pieczarą. To część nas która troszczy się o nas. Jestem wdzięczny! Czekam na kolejną sesję. Kocham siebie. Bo

JA JESTEM!

Smutna wiadomość o Jarku i Karolinie

Żyjemy jednak w trudnych i mrocznych czasach. Sąd w Czechach skazał ich na kary więzienia. Zabrał im dom i wszystko co stworzyli dla siebie i ludzi którym nieśli pomoc. Skazał ludzi, którzy przez swoją działalność pomagali i pomogli tysiącom innych, zagubionych, pokiereszowanych przez ten świat ludzi. Wyciągali ich z depresji, niejednokrotnie ocalili czyjeś życie i zamknęli ścieżkę do samobójstwa. Wyrywali ludzi z nałogów narkotykowych i alkoholowych. Ale nie. Nie pomogły zeznania setek ludzi którzy wyszli z czarnej mazi umysłu. Bo ktoś uznał, że rośliny tej planety, rośliny które są z nami od setek tysięcy lat są ZAKAZANE! Uznał, że należy napychać się prozakiem czy inną chemiczną mieszanką, bo tylko to jest słuszne. Uznał, że Ayahuasca jest gorsza niż wóda i inne świństwa które można kupić legalnie w sklepie. Można się odurzyć, upaść na dno człowieczeństwa i tam pozostać. Siły ciemnogrodu są spore, ale nie są silniejsze niż Światło. I jeszcze te media – podsycające nienawiść. Pławiące się w kłamstwie, z lubością używające stwierdzenie “pseudoszamańskie” rytuały. Skoro można padać na kolana przez figurką wpółnagiego mężczyzny przybitego do kawałka drewna i to jest ok, a wszystko co inne jest PSEUDO???? To jest ta tolerancja? Mafia pedofilów, mafia pasibrzuchów i ociekające luksusem pałace kolesi którzy chodzą w sukienkach. To jest jedyna słuszna droga? To jest ok? Karolina i Jarek są na tyle mocni, na tyle zmotywowani i zbudowani niesieniem pomocy, że przetrwają to wszystko i wyjdą z tego jeszcze mocniejsi. Karolino, Jarku – trzymajcie się. Jestem z Wami!

Brazylia, Aya i wycieczka

Byłem w jakimś lesie. Ośrodek wypoczynkowy. Znany mi z jakiegoś poprzedniego snu. Dostałem informację, że jadę na wycieczkę do Brazylii. Ucieszyłem się, jednocześnie zmartwiłem – bo to bardzo daleko. Pierwsza myśl – znaleźć kogoś, kto mnie zabierze na Ayahuaskę. Tam na miejscu. Miałem lecieć na 7 lub 10 dni, ale upierałem się, że przynajmniej dwa dni (dwie Ceremonie) chcę spędzić na spotkaniu z Rośliną. To był priorytet.

Czanga – nowy środek przemieszczania się :)

Byłem niedawno znów daleko poza tym krajem, żeby, zupełnie “przypadkowo” odkryć mieszankę o nazwie Czanga. Słyszałem już wcześniej tę nazwę, ale jakoś nie było okazji. Wyjazd był zdecydowanie nastawiony na grzybobranie w dzikich ostępach lasów niderlandów. Któregoś wieczoru, gdy już powoli lądowaliśmy, Sven (Swen, Sveen – nie mam pojęcia jak to się pisze) zapytał, czy ktoś dołączy do niego i Czangi. Zdecydowałem się i to był strzał w 10. Niezwykła mieszania roślin, która w działaniu i oprawie jest łudząco podobna do Ayahuaski. Działa jednak natychmiast, ale za to zdecydowanie krócej. Ten wyjazd łączy się z moim dzisiejszym snem, stąd to chyba pierwszy wpis równocześnie jako sen i własne doświadczenia. Bo sen dział się w tamtym właśnie ośrodku w Holandii, jednak ludzie we śnie nie byli tymi których tam rzeczywiście spotkałem. Co ciekawe, podczas poznawania Czangi towarzyszyli mi ludzie, z którymi uczestniczę w Ceremoniach Ayahuaski (jedynie więc kraj się zgadza). Ciekawym elementem był fakt, że każdy palił Czangę na swój sposób, a ja przechadzałem się wśród tych ludzi i zapoznawałem się z ich sposobem. Za każdym razem więc Czanga działała na mnie inaczej, dając możliwość podróżowania razem z tym, od którego się uczyłem. Nieprawdopodobne rzeczy działy się w tym śnie. Czułem się jedością z każdym z nich, a jednocześnie byłem sam dla siebie przewodnikiem 🙂

Jestem bo chcę. Aya bez strachu.

Pojechałem tysiące kilometrów, aby zmierzyć się, spojrzeć w oczy strachowi przed Ayą. Po tylu latach, po tylu Ceremoniach, dotarło do mnie, że boję się Ayi. Boję się tego co zobaczę, boję się efektu “bodyloading” gdy czuję, że zbliża się nieuchronne i nie da się niczym tego zatrzymać. Pojechałem z intencją spojrzenia strachowi w oczy. Nie z chęcią konfrontacji. Nie chcę z niczym walczyć. Chcę po prostu spojrzeć i ocenić w sobie, czy tego odczucia faktycznie mam się bać. Tu powstaje pewien paradoks, bo ilość Ceremonii w moim życiu jest już spora, a mimo wszystko nie wiedziałem czy mam się bać. Za każdym razem było coś znacznie ważniejszego, coś z czym chciałem pracować, z czym Aya uważała, że powinienem popracować. Może tak bardzo chciałem zająć się wszystkim innym, żeby nie dopuszczać do siebie, że się boję. Przykrywałem ten strach każdym nowym spotkaniem z Ayą. Teraz, pisząc te słowa mam ochotę cofnąć czas i wypić więcej. To się dzieje teraz. Co będzie, gdy faktycznie stanę znów przed Ayą i będę miał jednym ruchem postawić się w sytuacji bez odwrotu. Jednak to czego doświadczyłem było niezwykłe. “Bodyloading” nie pojawił się, nie było strachu. Pierwszego dnia Ceremonii odpaliłem bardzo późno. Jak nie ja, gdzie zawsze jestem dość szybko po drugiej stronie lustra. Ale gdy już odpaliłem, nie wiedziałem kiedy to się stało. Po prostu nagle znalazłem się w przestrzeni, połączony z Rośliną. Byłem świadomą cząstką Wszechświata a ta cząstka była mną. Proces był bardzo głęboki. Co ciekawe nie było świadomych myśli. Nie było prób interpretacji czegokolwiek. Były tylko emocje pomiędzy mną a “Babcią”. Parę razy tylko pomyślałem – kurczę, ale dziwnie – ja nie mam myśli. By natychmiast cieszyć się radością z tej radości i znów nie mówić, nie myśleć. Pierwszy dzień był w wielkim skrócie taki:

  • – puk! puk!
  • – kto tam?
  • – strach!

    Otworzyłem drzwi a tam nikogo nie było!

Drugiego dnia było podobnie, z tą różnicą, że odpaliłem bardzo szybko i od razu dość mocno. Wizyjnie było mocniej, miejsca znajome jak np. plac zabaw. Bez “bodyloadingu” i strachu przed czymkolwiek. Z wdzięcznością i radością pojawiały się myśli:

  • – Tak, to moja świadoma decyzja, to ja tego chciałem. Wypiłem Ayę i mam siłę.
    Nie będę się nikomu tłumaczył, a tym bardziej sobie.

To zdanie pojawiało się dość regularnie, gdy pojawiało się uczucie strachu, gdy Babcia zabierała mnie w najdalsze części innych wymiarów. Gdy wracaliśmy z podróży i lądowaliśmy na chwilę w jurcie, widziałem wycieczki istot z innych wymiarów. Istot humanoidalnych, przyjaznych, zaciekawionych nami. Patrzyli na nas przez przeźroczyste kopuły, jakby połówki piłeczki do ping-ponga. Widziałem rodzinę z dziećmi. Wiek ciężko określić, bo nie wiem jak u nich wygląda czas 🙂 Jednak rodzina z dziećmi przyglądała się nam w jurcie, dzieci jak to dzieci – chyba w każdym wymiarze – buzie przy kopule, przyklejone wręcz jak do tej niby szyby, bariery energetycznej która nas oddzielała. Rodzice w którymś momencie powiedzieli – widzisz, tak wyglądają ludzie 🙂 Rozbawiło mnie to bardzo. Patrzyłem na nich od spodu. Jednak to nie było uczucie, że jestem okazem zoologicznym. To nie to. Sam proces i otwarcie umysłu spowodował po prostu otwarcie połączeń między wymiarami. Widać w tamtym świecie wiedzą kiedy to nastąpi i po prostu przychodzą popatrzeć do jakiegoś parku, może to jakieś miejsce gdzie mogą wejść i zawsze kogoś zobaczą. Przecież na świecie wciąż ktoś pije Ayę. Drugiego dnia eksplorowałem światy głębsze i te tuż pod powierzchnią. Bawiłem się ilością Ayi która mnie zabierała to tu, to tam. Zniknęło również uczucie wstydu, które towarzyszyło mi kiedyś, że wypiłem za mało. Za późno, zbyt powoli. To jak zrzucenie kajdanów i odcięcie kuli u nogi, że ja coś tam powinienem jak inni. Nie! Ja jestem mną. JESTEM! JA JESTEM!

To była przełomowa dla mnie Ceremonia. Przełomowy czas odkrycia siły i spokoju, co wynika jedno z drugiego. Odkrycie, że siłę i spokój daje pewność uczucia i słowo CHCĘ. Gdybym nie chciał, to bym tego nie zrobił. Chciałem, zrobiłem. JESTEM SILNY i SPOKOJNY, bo to była moja decyzja. 🙂

Jak zawsze inaczej!

Tym razem moja podróż z Ayą odbyła się ponad 1000 km od domu. Piękne, magiczne i energetyczne miejsce. Dobrze, że przyjazd był w poniedziałek. Można było odpocząć po trudach podróży. Ostatnio już o tym wspominałem i niewiele się zmieniło. Wizyjność moich spotkań z Medycyną spada. To o tyle ciekawe, że bez względu na ilość wywaru wypitego podczas Ceremonii nie są ani słabsze, ani silniejsze. Na ogół ograniczają się do kolorów, tuneli, placu zabaw, dźwięków. Wszystko poszło w drugą stronę. W stronę – JA JESTEM. Uczuć, doznań, olśnień i odczuć. Nie kategoryzuję, nie oceniam. Taki widać Aya ma plan dla mnie i cieszę się, że wpasowałem się w ten plan. Baaa… okazało się, że nawet mogę delikatnie negocjować z Rośliną. Powiem wprost – nie lubię wymiotować. Chyba nikt nie lubi, ale ja szczególnie. Podczas pierwszej Ceremonii pojawiła się właśnie ta potrzeba. Coś mi podpowiedziało – spróbuj pogadać 🙂 Umówiłem się, że, cytuję: nie rzygamy, a schodzimy głębiej 🙂 Duchy przystały na to. Uczucie, wręcz pragnienie zwymiotowania zamieniło się w głęboką podróż składającą się z czterech etapów. Spokój (tak potrzebny podczas Ceremonii i “bodyloadingu”). Siła, miłość i cierpliwość. Brałem udział w jakby teleturnieju, gdzie na tablicy po kolei odsłaniały się kwadraty z napisami.

Podczas trwania każdego etapu (czyli po każdym kolejnym wypiciu Daime a potem Juremy) przychodziły właściwie tylko myśli u uczucia. W głowie układały mi się wspomnienia, wydarzenia i uczucia sprzed lat. Wszystko (w większości związane z tematem sesji 🙂 Czasami były wstawki powiązane z poprzednim kwadratem (siła to przecież stan dający spokój, miłość to siła, ale miłość to także spokój, miłość to cierpliwość, spokój to cierpliwość itd. itd.) Przy ostatniej części Duchy weszły baaardzo mocno, bardzo głęboko (zgodnie z umową 🙂 Zostałem obudzony, bo Ceremonia dobiegła końca. Nie mogłem przez parę chwil ogarnąć gdzie jestem i o co chodzi 🙂

Dzień drugi – Dzień mocy. Tym razem otrzymałem dar uzdrawiania. Ani Daime ani Jurema nie zmieniły (w sposób zauważalny) stanu świadomości. Nie było kolorów i wizji (jedyny zauważalny ślad to widzenie atomowe/pikselowe/molekularne – nie wiem jak to nazwać. Świat wygląda trochę jak kod z matriksa, trochę jakby zbudowany z punkcików, figur geometrycznych). Ale ten dzień był nastawiony na uzdrawianie. Na każdej z moich Ceremonii 99,99% czasu zawsze poświęcałem sobie (czy też raczej nie miałem wyjścia, z powodu siły działania Ayi). Ten dzień (ta noc właściwie) wyglądała inaczej. Czułem, że mam moc uzdrawiania. Byłem przy każdej osobie w jurcie która potrzebowała pomocy. Czy to duchowej czy też fizycznej. To działało. Całą Ceremonię poświęciłem swojej (bardzo osobistej i najważniejszej w tym momencie) intencji zdrowia. To była wyjątkowa Ceremonia także z powodów mojego stanu, śpiewu który po raz pierwszy wyrwał się z moich płuc, gardła i przepony. Czułem się jak, albo inaczej – byłem najpotężniejszym uzdrawiającym szamanem (nie ograniczam celowo obszaru – nie “na tej ziemi”, nie “w tym wymiarze” – po prostu NAJPOTĘŻNIEJSZYM).

Wiem, że pomogłem ludziom którzy byli ze mną, ale przede wszystko pomogłem tej intencji z którą przyszedłem na drugie spotkanie z Ayą.

AHO!

Stałe są tylko zmiany

Wciąż “przerabiam” sylwestrową Ceremonię. Wciąż rozmyślam o tym co się wtedy wydarzyło. Przed chwilą uświadomiłem sobie, że wyrzuciłem ze słownika (własnego) kolejne stwierdzenie. Pierwszym, chyba z rok temu, było “za chwilę” w stosunku do mojej córki. Drugim jest “muszę”. Aktywnie, choć nie mogły przecież tego przewidzieć, ale aktywnie się przyczyniły do tego dwie osoby podczas kameralnej sesji w jurcie. Muszę zluzować, muszę zwolnić, muszę odpuścić. Mariusz, z filozoficznym spokojem, Mokiki prawie z pazurami – a dlaczego do jasnej cholery wciąż “musisz”? Wiecie, że nie umiałem znaleźć wyrazu którym mogłem zastąpić to słowo? Oczywiście, ono padło z ich ust- a dlaczego nie może być “chcę”, “życzę sobie”. Wtedy powiedziałem – eee.. przecież na jedno wychodzi. To tylko umowne stwierdzenie w ludzkim języku tego co “muszę” zrobić, żeby było ok.
Kiedyś Ks. Tischner powiedział, że prawdy są takie – świento prawda, tys prawda i gówno prawda. No to teraz wiem, że łapałem się na tę ostatnią wersję prawdy. Dziś dotarło do mnie, że nawet pisząc mejle służbowe, czasem jeszcze zdarza mi się wpisać słowo “muszę”. Jednak gdy czytam ponownie tekst przed wysłaniem – zamieniam “muszę” na “chcę, zrobię to, tak będzie”. “Muszę” mi po prostu przeszkadza. Pewnie przyjdzie pora i na to, że nie będę wpisywał tego słowa nawet czasami i korekta nie będzie potrzebna. Bo chcieć to móc, a nie musieć :))) Lekkość… Ja to wiem. Wiele spraw we mnie zmieniło się… no właśnie. To kolejna sprawa którą odkryłem, wciąż mieląc ostatnią Ceremonię. Ja się nie zamierzam zmienić. Nie chcę się zmienić. Kim ja jestem? ODO? (Star Trek DS9 – dla zainteresowanych) żebym miał się zmieniać? Nie! Ja jestem sobą. Gena nie wydłubiesz… Ja odkrywam w sobie to, czego nie znałem. To zupełnie inna sprawa. Podobają mi się te odkrycia. Podoba mi się inne spojrzenie. Inna perspektywa patrzenia na siebie, bo z każdej strony siebie resztę świata widzę inaczej. Więc to nie zmiana czegokolwiek w sobie, a po prostu inne spojrzenie i odkrycie czegoś, co było niedostrzegalne, ale przecież było. Zasłonięcie kciukiem słońca z powierzchni planety, nie powoduje, że słońca nie ma.

Ceremonia w Nosso Lar

Pojechałem do Nosso Lar na Ceremonię. Dziwna to była Ceremonia. Gospodarz i Szaman w jednej osobie ciągle gdzieś jeździł, coś przestawiał, przyjmował gości. Nalał mi Ayę do literatki/słoika. Bardzo dużo tego było. Wypiłem. Pojawili się inni ludzie, znajomi z realnego świata. Oni nie przyjechali na Ceremonią. Kręcili się, rozmawiali. Pojawił się także mój młodszy brat. Bardzo smutny, nieswój (ale on nie lubi skupisk ludzi, jest bardzo mocnym introwertykiem). Potem dostałem dolewkę, ale to było coś dziwnego, mętny, wodnisty płyn, delikatnie brunatny. Leżałem zastanawiając się czy to wypić. Wciąż ktoś robił zamieszanie, ktoś coś przestawiał. Nie była to Ceremonia którą znam z realnego świata.

Daime 2019/2020 – zerojedynkowa lekcja.

Daime – Ceremonia noworoczna.

Pierwsza w moim życiu noworoczna, trzecia w Nosso Lar generalnie. Scenariusz dość podobny do innych. Przyjazd do domu, choć trzeci raz, to bardziej już powrót, niż przyjazd :)) Od razu oddałem telefon i kluczyki. Poczułem się wolny… Oczekiwanie na pozostałych, kogo znam, kogo widzę po raz pierwszy. Cisza, rozmowy, cisza. Niesamowite jest jednak to, że choć każda Ceremonia jest inna w swoim biegu, to jest totalnie niereligijna nawet w ułamku sekundy. Nikt nie mówi o bogach, bóstwach. Mówi się jedynie o człowieczeństwie, o miłości i prawach każdego z Nas. O jedności umysłów, o potrzebach szacunku, miłości i zrozumienia. Wewnętrznie – każdy jak chce, mogą być bogi, bóstwa, boginki. Nie ma tam w zachowaniu nikogo, chęci bycia guru, przejawów jakiejkolwiek wyższości. Rozmowa, szacunek – jesteśmy tacy sami. Ty przeczytałeś więcej książek, ja byłem w większej ilości krajów, tamten zna więcej krij kundalini. Ale to bez znaczenia. Jesteśmy równi. 

To już moja druga, bezwizyjna, lub prawie bezwizyjna Ceremonia z Daime. Czy to ja się zmieniłem i nie potrzebuję fajerwerków, czy to Daime doszła do wniosku, że nie czas na to? Znów to zdanie – to też bez znaczenia. Dla mnie bardzo ważne są myśli, przede wszystkim jednak uczucia i odczucia. To one dają mi pewność tego z czym się zmagam, to one nie pozostawiają mi marginesu wątpliwości. Są jak grawitacja – z nią ciężko dyskutować. Jest i koniec. Napiszę więc co czułem, z czym się zmierzyłem i do jakich wniosków doszedłem. Czy, może trafniejszym było by napisanie – dokąd wróciłem, zatoczywszy koło 🙂 

Dzień pierwszy – Uważaj, czego sobie życzysz.

Intencja zerojedynkowca – odpuść. 

“Odpuść” jako bardzo szerokie pojęcie. Potrzebowałem zwolnienia, przełożenia pomysłów na później, odpuszczenia pewnych myśli, zachowań, lęków. Zaniechania oczekiwań, chciejstwa. Powrotu do stabilizacji – wszystko w odpowiednim momencie STANIE SIĘ. Te wszystkie rozsynchronizujące emocje… one niebezpiecznie zaczęły zbliżać się do strefy 0, zza której widać granicę absurdu. Mojego absurdu. Do tego, jak zawsze, dochodzi świadomy głos, który walczy i dogaduje, gdy Aya próbuje podziałać. Zanim jeszcze Aya przyszła w pełnej krasie, myśl, jak natrętna mucha wkręciła mi się w głowę – “Ty umiesz odpuścić sam, nie potrzebujesz mnie do tego. Pokaż, że się nie mylę.” 

Trochę mnie Aya wzięła pod włos, bo teraz głupio było zaprzeczać oczywistości, którą w ten sposób skwitowała tak znamienita osobistość. Raz użyłem, może dwa razy hasła BORG – podporządkuj się, opór jest daremny (mniej więcej tak BORG asymilują inne rasy, zależy od trafności tłumaczenia. Chodzi o Star Trek, którego jestem fanem – dla niewtajemniczonych). Poddałem się totalnie bez walki. Jakże to jest niesamowite uczucie, gdy wchodzisz bardzo mocno w proces, totalnie bez lęku, zmęczenia, siłowania się umysłem. Po prostu – idziesz i jesteś. Ciekawe jest to, że nie było bardzo wizyjnie, jak już pisałem. To było w 90% emocjonalne. Spokój, nawet delikatne zdziwienie, że tak może być. Poczucie siły – ojacie, jakie to proste. Odpuściłem i nic mnie nie ruszy. Cóż więcej – no po prostu piękna podróż. Radosna, spokojna i bardzo głęboka. Wizje – nieopisywalne. 

Hmmm.. trzeba to zrobić także podczas następnej Ceremonii i po prostu, rachu ciachu jestem “de best”. Tja… Będąc już któryś tam raz na spotkaniu z Rośliną, powinienem się spodziewać niespodziewanego. Zgubiła mnie i uśpiła czujność prostota pierwszego dnia. Nie zapaliła mi się lampka – coś za łatwo poszło. 

Dzień drugi – umówiłem się, ale Ona nie przyszła. 

To było zaskoczenie. Najpierw na luzaku, przecież wczoraj wszystko poszło zgodnie z MOIM planem – no, widać taki dzień. Gdy tymczasem po kubeczku numer 1, nic się nie zadziało. Po drugim nic się nie zadziało. Poszedłem się przejść. Trochę zaniepokojony, podobnie jak wtedy, gdy powiedzmy przez 4, 5 kolejnych dni nie mam snów. Zaczynam się bać, że coś się stało 🙂 Tym bardziej, że moja wrażliwość, nawet na połowę kubeczka “numer 1” jest znana 🙂 Potrafię całą Ceremonię być “na jednym”.

Wróciłem do jurty. Coś tam czułem, mrowienie, może delikatną zmianę percepcji, inność dźwięków. Ale wciąż nic w ogólnym sensie. W środku byłem zdruzgotany. Pustką myśli, tęskniłem wręcz za tym dogadywaczem, którego normalnie wyganiam, tęskniłem za słowami Ayi, marzyłem, żeby ktokolwiek coś powiedział. Było pusto i cicho. Patrzyłem na siebie od środka, widziałem/byłem w  pustej czaszce, jak ogromnej jaskini. Poczułem się bardzo samotny, to był obłęd. Jurta pełna ludzi, radosnych, śpiewających, a ja, samotny, wkurzony na wszystko. Tak, drażniło mnie totalnie wszystko i wszyscy. Odbierałem to jako lekcję – że ktoś coś robi co mnie denerwuje, a ja mam dalej odpuszczać i nie odzywać się słowem. Tak to sobie tłumaczyłem, z lękiem i tęsknotą poszukując głosów we mnie. To jednak nie było to. Agresja, wkurzenie było pokłosiem pustki, samotności i zaskoczenia taką sytuacją. Teraz to wiem. Mój umysł nie umiał sobie poradzić z ciszą, choć ciszy fizycznie nie było (oj nie.. prawda Mokiki? :P) Usiłowałem różnymi sposobami wejść głęboko w umysł, wywołać jakiekolwiek obrazy. Zawsze, jedyne co mogłem zobaczyć to stare, zakurzone i poszarzałe zabawki z placu zabaw, stare karuzele, brudne maskotki, maszyny, ale większość była wyłączona z prądu. Pusta, skrzypiąca, samotna. Nikomu niepotrzebna. Aya nie przyszła wcale. Do ostatniej chwili czekałem. Nie przyszła. Pozostawiła tylko emocje, pozostawiła przeświadczenie, że skrajności prowadzą do samotności. Nie mówię tutaj o wyborze “tak lub nie”, “mleko czy woda”. Mówię o odpuszczeniu. Odpuściłem wszystko, odebrano mi wszystko. Skrajność prowadzi do samotności. Odpuściłem emocje – pozostała mi dezorientacja. Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. Wiem, że to był błąd. Może nie tyle błąd, tylko czas na taką lekcję. Gdy przestanie mi zależeć, gdy przestanę tęsknić, kochać, bać się – przestanę istnieć. Będę sam, samotny w ciszy wewnętrznej, choć w głośnym świecie ludzi. Tak nie umiem żyć. Moja zerojedynkowość nie jest rozwiązaniem na każdą sytuację. Szarość, to najpiękniejszy kolor żeby żyć ;)))) Zerojedynkowość powinna być używana wyłącznie tam, gdzie nie ma lepszej metody. Do sytuacji, gdzie lewo-prawo jest uzasadnione.

Kolejną lekcją była końcówka Ceremonii, już po zamknięciu kręgu, po sharingu. Sharing – mocno oczyszczający, jak zwykle powiedziałem zupełnie nie to, co układałem sobie w głowie. Jak zwykle górę wzięły emocje, a nie jakaś kalkulacja i przemowa. Przemówienie układane misternie “w trakcie” zawsze zmienia się totalnie. 

Po tym wszystkim pojawiło się poczucie wspólnoty. Poszedłem do Was (Was wszystkich którzy byli w jurcie) i byłem. Byłem Wami a Wy byliście mną. Poczułem, że jestem wszystkim. Nie byłem sam, słyszałem każdego z Was. Byłem mareado, choć nie widziałem zbyt wiele, to czułem. Mogłem przytulić każdego i każdą z Was. Nie można być i nie czuć. Ja byłem i czułem. Byłem każdym z Was.