Jestem bo chcę. Aya bez strachu.

Pojechałem tysiące kilometrów, aby zmierzyć się, spojrzeć w oczy strachowi przed Ayą. Po tylu latach, po tylu Ceremoniach, dotarło do mnie, że boję się Ayi. Boję się tego co zobaczę, boję się efektu „bodyloading” gdy czuję, że zbliża się nieuchronne i nie da się niczym tego zatrzymać. Pojechałem z intencją spojrzenia strachowi w oczy. Nie z chęcią konfrontacji. Nie chcę z niczym walczyć. Chcę po prostu spojrzeć i ocenić w sobie, czy tego odczucia faktycznie mam się bać. Tu powstaje pewien paradoks, bo ilość Ceremonii w moim życiu jest już spora, a mimo wszystko nie wiedziałem czy mam się bać. Za każdym razem było coś znacznie ważniejszego, coś z czym chciałem pracować, z czym Aya uważała, że powinienem popracować. Może tak bardzo chciałem zająć się wszystkim innym, żeby nie dopuszczać do siebie, że się boję. Przykrywałem ten strach każdym nowym spotkaniem z Ayą. Teraz, pisząc te słowa mam ochotę cofnąć czas i wypić więcej. To się dzieje teraz. Co będzie, gdy faktycznie stanę znów przed Ayą i będę miał jednym ruchem postawić się w sytuacji bez odwrotu. Jednak to czego doświadczyłem było niezwykłe. „Bodyloading” nie pojawił się, nie było strachu. Pierwszego dnia Ceremonii odpaliłem bardzo późno. Jak nie ja, gdzie zawsze jestem dość szybko po drugiej stronie lustra. Ale gdy już odpaliłem, nie wiedziałem kiedy to się stało. Po prostu nagle znalazłem się w przestrzeni, połączony z Rośliną. Byłem świadomą cząstką Wszechświata a ta cząstka była mną. Proces był bardzo głęboki. Co ciekawe nie było świadomych myśli. Nie było prób interpretacji czegokolwiek. Były tylko emocje pomiędzy mną a „Babcią”. Parę razy tylko pomyślałem – kurczę, ale dziwnie – ja nie mam myśli. By natychmiast cieszyć się radością z tej radości i znów nie mówić, nie myśleć. Pierwszy dzień był w wielkim skrócie taki:

  • – puk! puk!
  • – kto tam?
  • – strach!

    Otworzyłem drzwi a tam nikogo nie było!

Drugiego dnia było podobnie, z tą różnicą, że odpaliłem bardzo szybko i od razu dość mocno. Wizyjnie było mocniej, miejsca znajome jak np. plac zabaw. Bez „bodyloadingu” i strachu przed czymkolwiek. Z wdzięcznością i radością pojawiały się myśli:

  • – Tak, to moja świadoma decyzja, to ja tego chciałem. Wypiłem Ayę i mam siłę.
    Nie będę się nikomu tłumaczył, a tym bardziej sobie.

To zdanie pojawiało się dość regularnie, gdy pojawiało się uczucie strachu, gdy Babcia zabierała mnie w najdalsze części innych wymiarów. Gdy wracaliśmy z podróży i lądowaliśmy na chwilę w jurcie, widziałem wycieczki istot z innych wymiarów. Istot humanoidalnych, przyjaznych, zaciekawionych nami. Patrzyli na nas przez przeźroczyste kopuły, jakby połówki piłeczki do ping-ponga. Widziałem rodzinę z dziećmi. Wiek ciężko określić, bo nie wiem jak u nich wygląda czas 🙂 Jednak rodzina z dziećmi przyglądała się nam w jurcie, dzieci jak to dzieci – chyba w każdym wymiarze – buzie przy kopule, przyklejone wręcz jak do tej niby szyby, bariery energetycznej która nas oddzielała. Rodzice w którymś momencie powiedzieli – widzisz, tak wyglądają ludzie 🙂 Rozbawiło mnie to bardzo. Patrzyłem na nich od spodu. Jednak to nie było uczucie, że jestem okazem zoologicznym. To nie to. Sam proces i otwarcie umysłu spowodował po prostu otwarcie połączeń między wymiarami. Widać w tamtym świecie wiedzą kiedy to nastąpi i po prostu przychodzą popatrzeć do jakiegoś parku, może to jakieś miejsce gdzie mogą wejść i zawsze kogoś zobaczą. Przecież na świecie wciąż ktoś pije Ayę. Drugiego dnia eksplorowałem światy głębsze i te tuż pod powierzchnią. Bawiłem się ilością Ayi która mnie zabierała to tu, to tam. Zniknęło również uczucie wstydu, które towarzyszyło mi kiedyś, że wypiłem za mało. Za późno, zbyt powoli. To jak zrzucenie kajdanów i odcięcie kuli u nogi, że ja coś tam powinienem jak inni. Nie! Ja jestem mną. JESTEM! JA JESTEM!

To była przełomowa dla mnie Ceremonia. Przełomowy czas odkrycia siły i spokoju, co wynika jedno z drugiego. Odkrycie, że siłę i spokój daje pewność uczucia i słowo CHCĘ. Gdybym nie chciał, to bym tego nie zrobił. Chciałem, zrobiłem. JESTEM SILNY i SPOKOJNY, bo to była moja decyzja. 🙂

Jak zawsze inaczej!

Tym razem moja podróż z Ayą odbyła się ponad 1000 km od domu. Piękne, magiczne i energetyczne miejsce. Dobrze, że przyjazd był w poniedziałek. Można było odpocząć po trudach podróży. Ostatnio już o tym wspominałem i niewiele się zmieniło. Wizyjność moich spotkań z Medycyną spada. To o tyle ciekawe, że bez względu na ilość wywaru wypitego podczas Ceremonii nie są ani słabsze, ani silniejsze. Na ogół ograniczają się do kolorów, tuneli, placu zabaw, dźwięków. Wszystko poszło w drugą stronę. W stronę – JA JESTEM. Uczuć, doznań, olśnień i odczuć. Nie kategoryzuję, nie oceniam. Taki widać Aya ma plan dla mnie i cieszę się, że wpasowałem się w ten plan. Baaa… okazało się, że nawet mogę delikatnie negocjować z Rośliną. Powiem wprost – nie lubię wymiotować. Chyba nikt nie lubi, ale ja szczególnie. Podczas pierwszej Ceremonii pojawiła się właśnie ta potrzeba. Coś mi podpowiedziało – spróbuj pogadać 🙂 Umówiłem się, że, cytuję: nie rzygamy, a schodzimy głębiej 🙂 Duchy przystały na to. Uczucie, wręcz pragnienie zwymiotowania zamieniło się w głęboką podróż składającą się z czterech etapów. Spokój (tak potrzebny podczas Ceremonii i „bodyloadingu”). Siła, miłość i cierpliwość. Brałem udział w jakby teleturnieju, gdzie na tablicy po kolei odsłaniały się kwadraty z napisami.

Podczas trwania każdego etapu (czyli po każdym kolejnym wypiciu Daime a potem Juremy) przychodziły właściwie tylko myśli u uczucia. W głowie układały mi się wspomnienia, wydarzenia i uczucia sprzed lat. Wszystko (w większości związane z tematem sesji 🙂 Czasami były wstawki powiązane z poprzednim kwadratem (siła to przecież stan dający spokój, miłość to siła, ale miłość to także spokój, miłość to cierpliwość, spokój to cierpliwość itd. itd.) Przy ostatniej części Duchy weszły baaardzo mocno, bardzo głęboko (zgodnie z umową 🙂 Zostałem obudzony, bo Ceremonia dobiegła końca. Nie mogłem przez parę chwil ogarnąć gdzie jestem i o co chodzi 🙂

Dzień drugi – Dzień mocy. Tym razem otrzymałem dar uzdrawiania. Ani Daime ani Jurema nie zmieniły (w sposób zauważalny) stanu świadomości. Nie było kolorów i wizji (jedyny zauważalny ślad to widzenie atomowe/pikselowe/molekularne – nie wiem jak to nazwać. Świat wygląda trochę jak kod z matriksa, trochę jakby zbudowany z punkcików, figur geometrycznych). Ale ten dzień był nastawiony na uzdrawianie. Na każdej z moich Ceremonii 99,99% czasu zawsze poświęcałem sobie (czy też raczej nie miałem wyjścia, z powodu siły działania Ayi). Ten dzień (ta noc właściwie) wyglądała inaczej. Czułem, że mam moc uzdrawiania. Byłem przy każdej osobie w jurcie która potrzebowała pomocy. Czy to duchowej czy też fizycznej. To działało. Całą Ceremonię poświęciłem swojej (bardzo osobistej i najważniejszej w tym momencie) intencji zdrowia. To była wyjątkowa Ceremonia także z powodów mojego stanu, śpiewu który po raz pierwszy wyrwał się z moich płuc, gardła i przepony. Czułem się jak, albo inaczej – byłem najpotężniejszym uzdrawiającym szamanem (nie ograniczam celowo obszaru – nie „na tej ziemi”, nie „w tym wymiarze” – po prostu NAJPOTĘŻNIEJSZYM).

Wiem, że pomogłem ludziom którzy byli ze mną, ale przede wszystko pomogłem tej intencji z którą przyszedłem na drugie spotkanie z Ayą.

AHO!