Nie jest to mój pierwszy raz podczas pełni, gdy siadam z Bębnem i staram się odciąć od realności. Tym razem jednak postanowiłem „na świeżo” zapisać doświadczenia. Czas to również wyjątkowy, bo wyjątkowa była pełnia. Może gdy wydarzenie jest Wielkie, to i łatwiej zacząć?
Podczas medytacji zawsze jestem ubrany na biało. To już wiecie. Przed medytacją przygotowuję miejsce, zbieram wszystkie przedmioty, które chcę, by mi towarzyszyły podczas tego wydarzenia. Zapalam kadzidło (zawsze to samo), zapalam białą szałwię i okadzam siebie i przedmioty, prosząc Duchy o przybycie, wsparcie i wskazówki, co robić. Nie robię natomiast nic z oddechem. Gdy starałem skupić się na oddechu (jak uczył na zjeździe Taraki Wojtek), cała uwaga była skupiona na oddechu i nic z tego mi nie wychodzi. U mnie jest raczej odwrotnie. Mam wrażenie, że przestaję oddychać. Nie mam potrzeby oddychać. Oddech oczywiście z biologicznego punktu widzenia jest, ale wydaje mi się, że jest bardzo płytki, bardzo rzadko to robię. Stąd wrażenie braku oddechu.
Wciąż szukam muzyki, przy której mógłbym medytować. Czasami chcę, aby w tle była muzyka. Wczoraj w ramach eksperymentu była nowa/stara (bo znam ją, ale nie używałem do medytacji). Sprawdziła się bardzo dobrze. Była tłem dla bębna (przepraszam sąsiadów 🙂
Wczorajszy wieczór był naprawdę dobrym czasem na wizje, czas, który jak wiadomo nie istnieje, przestał być wyczuwalny. Środek obrazów był dość smutny, ale od początku.
Pojawiły się białe stożkowe domy z dachami jak obierki przy struganiu ołówka. Zaczęły się szybko kręcić i „zwiało mnie” nad ocean. Dziwny to ocean, jakby z mojego snu z dawnych lat o stworzeniu świata. Woda była atramentowa. Taki miała kolor. Doleciałem do miasta, które opanowane było przez tłum. Tłum dziwny, bo bardzo ściśnięty. Człowiek przy człowieku, szli ulicami. Nie było centymetra miejsca na całej ulicy, chodniku. Po prostu od budynku do budynku. Wtedy starli się z tak samo wyglądającym tłumem ludzi w mundurach, a ja wyleciałem na drapacz chmur. Ogromny budynek, na którego dachu siedział ROBOT! czyli ja. Ten robot (ja) ze smutkiem patrzył na zniszczone puste miasto. Wypalone budynki, ruiny. Podpierałem ręką robocią głowę i byłem bardzo smutny. Nagle znalazłem się w rzece. Dość brudnej. Okazało się, że myję słonia! Słoń leżał w tej rzece, bawił się wodą i błotkiem. Pryskał wszędzie. W pewnej chwili prysnął we mnie wodą (ale już czystą) i z wody zrobiła się jakby rura która mnie pochłonęła. Zacząłem zjeżdżać w świetlnej rurze. To był poniekąd koniec „nieświadomych” obrazów.
Postanowiłem wykorzystać to, czego nauczyłem się/przypomniałem sobie na ostatnich warsztatach (moja pierwsza styczność z Orłami była na warsztatach Zen bez zen z Wojtkiem).
Przywołałem jednego dużego orła i wysłałem go do koleżanki z pracy. Rozmawiałem z nią wcześniej na ten temat. Potrzebuje energii i wiary, że wszystko jej się ułoży. Ta wizja była piękna w swoim zakończeniu. Orzeł poleciał do jej domu, objął ją skrzydłami, potem przekręcił się na plecy, zamienił w dym/ducha i wniknął w nią w tej postaci.