Miałem wyjechać z jakąś kobietą w góry. Ze znajomymi. Pojechałem, ale jakbym był bez niej. Jechałem z pozostałymi autobusem. Górskie drogi, wąskie serpentyny. Bałem się, że spadniemy w przepaść po prawej stronie. Nagle kierowca przypomniał sobie, że coś musi załatwić i chce się wrócić. Zaczął jechać pod baaardzo stromą drogę. Potem pojawiły się SCHODY (!?), po których też jechał. Było bardzo ciężko. Pasażerowie (czyli ja i moi znajomi) otworzyli okna i łapiąc rękami za drzewa, pomagali autobusowi wjechać pod tę górę. Dotarliśmy do ośrodka. Ładny, czysty. Ale dziwny. Jakby wszystko było z trumiennych desek. Bardzo dziwne uczucie. Zastanawiałem się, czy zmienić pokój na duży, wspólny, bo tam były bardzo miękkie sofy, inne łóżka. Jednak zostałem tam, gdzie miałem spać. Zmiana scenerii. Jakby początek snu. Przyjechałem pod dom tej kobiety. Miałem wejść na górę, ale ona stwierdziła, że obok w mieszkaniu jest jej ciotka i lepiej, żeby nas nie widziała razem. Czekałem więc w aucie. Jej męża nie było w mieście. Wyjechał w delegację. Zdziwiłem się, gdy wyszedł z ich córką na spacer. Przyglądał mi się długo przez szybę. Potem wyszła ta kobieta. Wsiadła do auta i rozłożyła siedzenie, żeby jej mąż nie zobaczył. Wyjechaliśmy powoli z posesji. Mąż szedł ulicą, gdy przejeżdżaliśmy obok, powiedział, że nie musi się chować, bo on i tak wszystko o nas wie.