Bardzo dziwny sen. Zazwyczaj schodzę w dół swojej świadomości, czyli piwnice. Tym razem byłem w domu, ale niezwykłym, i wchodziłem na najwyższe piętro. Dom był podobny do pałacu Mullera z Ziemii Obiecanej. Ogromny, czysty, poukładany, pełen przepychu, choć nie tandety i efekciarstwa. Widziałem przez okno, że pomostem (!?) na najwyższe piętro zbliża się grupka nastolatków. Wiedziałem, że święci się coś złego. Weszli do jednego z pokoi i urządzili sobie imprezę. Zdenerwowałem się, poszedłem na górę. Otworzyłem pokój i zażądałem, bardzo stanowczo, opuszczenia mojego domu. Palili papierosy, chyba był jakiś alkohol. Nastolatków było 5 lub 6. Chłopcy i dziewczęta. Jeden z nich, najbardziej arogancki z ironicznym uśmieszkiem tylko patrzył na mnie jakby chcąc powiedzieć. Nas jest sześcioro, Ty tylko jeden. Co Ty możesz… Na jego nieme pytanie odpaliłem – zadzwoniłem po ekipę, już tu jedzie, nie radzę z nimi zaczynać. Im jest wszystko jedno, czy zabiją Was tutaj, czy będą gonić i dobiją. Tak naprawdę nikogo nie wzywałem. Poza próbą zadzwonienia do ojca, ale chyba nie odebrał. Generalnie to był blef. Na tyle skuteczny, że grupka zmiękła i wyszła. Odprowadzałem ich przez ogromny park, już na spokojnie tłumacząc, że bez zaproszenia nie mieli prawa wchodzić do mojego domu. Powiedziałem im, żeby nigdy więcej tego nie robili. Jeden z nich, chłopak, o kręconych włosach, trochę jakby mulat, płakał. Było mu przykro, wydawało mi się, że właśnie z powodu wstydu z tego co zrobił. Ogólnie, cała grupa była już bardzo grzeczna. Doszliśmy do bramek, takich mini szlabanów, jak przy wchodzeniu do metra. Tyle, że nie były obrotowe a właśnie typowe, jak to szlaban. Po drugiej stronie trwało normalne życie, bramek od drugiej strony pilnowali policjanci w czarnych mundurach (coś jak policja USA z lat ’20, XX wieku). Grupka wyszła, choć widziałem, że bardzo nie chcieli. Poczułem się bezpiecznie gdy szlabany opadły.