Chciałem córce pokazać stary żydowski cmentarz. Pojechałem tam. Wjechaliśmy w wąską uliczkę. Był półmrok. Wieczór. Latarnie świeciły pomarańczowym światłem. Tu paradoks – było jasno. Widzieliśmy mnóstwo nagrobków, odwróconych tyłem. Wszystkie były z czarnego kamienia. Wypolerowane. Bianka pyta, dlaczego tu jedziemy. Odpowiedziałem, że chcę jej pokazać ten cmentarz. Wyszliśmy z auta. Natychmiast zrobiło się ciemno, prawie całkowicie. W drodze na cmentarz minął nas samochód, bez świateł. Wjechał na cmentarz. Zdecydowałem, że przyjdziemy, jak będzie jaśniej. Pojechaliśmy w inne miejsce w mieście. Ale wciąż rejon cmentarza (w rzeczywistości tam cmentarza nie ma). Bianka gdzieś poszła, a ja znalazłem grób. Bez nagrobka, bez tabliczki, bez płyty nagrobnej. Tylko ramka, w środku ziemia. Jakby dywan z trawy i kory. Podniosłem go i zobaczyłem ogromne mrówki. Wielkości małego palca dłoni. Było też dużo białych larw mrówek. Ruszały się energicznie. Ale mrówki jakby niespiesznie chciały je przenosić. Kilka razy podnosiłem ten dywan i patrzyłem na to, co się tam dzieje. Potem doszedłem do miejsca, gdzie Paul McCartney zrobił sobie LODOWĄ rzeźbę nagrobną, ze swoim wizerunkiem. Miał ogromne problemy z tą rzeźbą. Ciągłe protesty ludzi, pozwy sądowe etc. etc.