Szedłem po terenach, gdzie moja nieżyjąca już babcia miała ogródek działkowy. Spędzałem tam dużo czasu za małolata. Wokół były bagna. Grzęzawiska. Były naprawdę bardzo niebezpieczne. Nie wiem skąd się tam wzięły w takiej dziwnej formie. Jakby stare wyrobisko po żwirowni, ale w latach 80. totalnie zarośnięte bardzo starymi drzewami, krzaki i bardzo bujną inną roślinnością. Od jakiegoś czasu miasto zasypuje te tereny czymś. Teraz są tam po prostu polany, łąki. Wracając do snu. Szedłem przez te polany. Były poprzecinane małymi stawami. Przepiękna czysta woda. Ryby. Widziałem jak pływają. W pewnym momencie łąka była zalana wodą. Trzeba było się przeprawić. Wody było po kolana. Nie wiem, dlaczego nie zdjąłem butów. Co we śnie także zauważyłem, klnąc na siebie, za własną głupotę. Przeszedłem na suchą część łąki, a tak na sporej górce (wszystko było trawiaste) była moja córka. Machała do mnie, cieszyła się, że wreszcie przyszedłem.