Szedłem w stronę sporego domu/ośrodka/hotelu. Po prawej stronie zauważyłem dwa węże. Jeden był ogromny, najedzony, był tuż po posiłku. W górnej części był wyraźnie grubszy. Wygrzewał się na słońcu. Tuż obok leżał mniejszy, też grzał się w słońcu ale nie był po posiłku. Poszedłem dalej, szukając właściciela. Ten właściciel bał się spotkania ze mną. Nie wiem dlaczego. To był starszy pan. Ubrany jak z epoki Wokulskiego. Twarz miał Bronisława Cieślaka. Później, ten sam mężczyzna był schorowany, zaniedbanym człowiekiem o czerwonych oczach i bardzo bladej twarzy. Siedział w stróżówce, jako portier i wciąż się mnie bał. Był bardzo zdziwiony, gdy się przywitałem z uśmiechem i wyciągnąłem rękę na przywitanie. Później znalazłem się wśród grupki ludzi przygotowującymi ogromną maszynę. Właściwie wiele maszyn, samochodów, przyczep i dziwnych części. Wszystko to było połączone linami. Cały zespół był gotowy. Chodziło o to, aby rozpędzić się tym przedziwnym pojazdem i wykorzystując siłę odśrodkową i prędkość uzyskaną podczas rozpędzania ustawiać liny, zwalniać je, wiązać w trakcie, aby to całe COŚ zakręciło o 180 stopni i znalazło się na podwórku. Jednak trasa do tego podwórka wiodła pomiędzy budynkami, wąskimi uliczkami, drzewami. To było niesamowite przeżycie dla tych, jak ja, którzy po prostu jechali na tej konstrukcji. Było to również ogromne przeżycie dla tych, którzy sterowali tym czymś. Gdy maszyna znalazła się na odpowiednim miejscu okazało się, że zaczyna się przyjęcie w hiszpańskim stylu (?!?!?). Muzyka, śpiew, sporo wina, jedzenie. Przyglądałem się temu z miejsca siedzącego. Siedziałem przy stoliku zszokowany tym co widzę. Ktoś, kto siedział naprzeciwko mnie mówił, że mam szczęście, że udało mi się zdobyć miejsce siedzące. Bo za chwilę będą tu tłumy. Za chwilę dosiadł się ktoś już mocno pod wpływem alkoholu. Unikam takich sytuacji, jednak ten mężczyzna nie był agresywny. O czymś rozmawialiśmy.