Śniłem o podróży do jakiejś wioski, społeczności która żyła w zgodnie ze sobą i z naturą. Pojechałem tam moim autem, ale już na miejscu wysiadłem i powoziłem autem stojąc na tylnym zderzaku. Miałem lejce, przywiązane do kierownicy. Wszystko po to, żeby nie zniszczyć roślin które były na drodze prowadzącej do centralnego punktu tej osady. Wszędzie przepiękne kolory. Soczysta trawa, kwiaty. Niebo bez chmur, błękit tak głęboki, że chciałoby się wskoczyć. Zjechałem w dół po obrysie kwadratu. Prosta droga, jeden zakręt w lewo, prosta droga, znów w lewo. Dojechałem do centralnego miejsca, gdzie był dziwny ul. Zbudowany jak instalacje wentylacyjne ze srebrnej kwadratowej blachy (znów ten kwadrat). W tym ulu, jak to w ulu – pszczoły. Jak to bywa w moich snach o zwierzętach zacząłem panicznie bać się tych pszczół, bo słyszałem jak zaczynają wylatywać z tego blaszanego ula. Miliony owadów. Wszystkie w moją stronę. I co? I nic. Latały wokół mnie, obsiadły mnie całego. Otuliły swoimi „futerkowymi” ciałami. Było mi komfortowo, ciepło i przyjemnie 😀