To był sen jakiego dawno nie miałem. Piękny, porywający i totalnie „świadomy”, choć bez możliwości kreowania otaczającego świata. Leciałem, ale leciałem na jakimś krześle, łóżku, sterując joystickiem. Początki były trudne, bo musiałem koordynować lot z dronem, który musiał być w pobliżu mnie, żebym ja mógł lecieć. Nie byliśmy połączeni kablami czy czymś podobnym, jednak właściwie to ja musiałem sterować dronem, a to powodowało, że leciałem ja, jakby z opóźnieniem i przesunięciem względem drona. Ciekawe, że zapamiętałem słowa kogoś, kto pomagał mi wystartować. Musiałem utrzymywać mój „pojazd” pochylony o 20 stopni względem pionu. Wtedy było optymalnie. Zanim więc nauczyłem się panować na tym wszystkim, czasami zahaczałem o korony drzew, o jakieś gałęzie, kable energetyczne. Było parę razy dość niebezpiecznie, bo dron „uciekł” gdzieś na bok, a ja leciałem wprost na wieżowiec. Ale gdy już nauczyłem się lepiej panować na dronem doznania były po prostu wyjątkowe. W realnym świecie, jakiś czas temu, wyrzuciłem ze swojego słownictwa wyrazy „o jezu”, „boskie” i tym podobne. Zastąpiłem je np. wyrazem „szamańskie” – czyli wspaniałe :). To doznanie było po prostu szamańskie. Korony drzew są niesamowite z lotu człowieka (bo ptakiem nie jestem :P). Widziałem gniazda z pisklętami, całą masę podniebnych stworzeń, dużych i małych. Widziałem kolory nieba i chmur, których z powierzchni planety, nie da się zobaczyć. Czułem wolność i zachwyt. Czułem tak ogromną radość i zachwyt, że teraz, gdy spisuję ten sen mam w głowie te myśli, ten lot. Uczucia, tam z góry. Piękno planety, kolory. Czuję wiatr, który czasami dmuchał mi w twarz. To było tak realne i tak cielesne doznanie. Absolutnie wyjątkowe, żywe, fizyczne. To chyba pierwszy raz, gdy żałuję, że nie umiemy latać.