Baza na księżycu

Mieszkałem, lub zostałem wysłany aby mieszkać na księżycu. Pilotowałem mały wahadłowiec, jednoosobowy. Doleciałem na miejsce, ale władze księżyca chyba mnie nie chciały przyjąć. Strzelano do mnie, uciekałem, ukrywając się w ciemnościach i śnieżycy 🙂 Tak, padał tam śnieg. Mój wahadłowiec był jakby częścią mnie. Pilotowałem go myślami, mogłem reagować szybciej i lepiej niż jakikolwiek komputer. Później, sen stał się prawie świadomy. Nie było powiedziane we śnie, nie rozpoznałem, że to sen (jak to bywa, gdy śnię o windzie), jednak możliwość sterowania snem, nadludzkie możliwości mojego ciała, dały to przeświadczenie, że byłem na granicy rozpoznania.

Śnieg, lód i pustka

Sen krótki, miałem go nie wpisywać, ale mnie męczy 🙂

Wszyscy (ze snu) pożegnali się, gdzie wyjeżdżali, za pracą, za bliskimi. Zostałem sam, choć nie do końca. Trafiłem na lodowe pustkowie gdzie mieszkał jeden mężczyzna. Mimo pustki śniegowej, lodowej i jakby zamarzniętej rzeczywistości, to miejsce było piękne. Wspaniałe. Człowiek z pustkowia poprosił mnie o pomoc w zdobyciu lodu (!?). Tak, w tym lodowym świecie nie mógł tego zrobić. Gdziekolwiek nie stanął, wchodził do lodowego oceanu – wszędzie pojawiała się woda. I to jaka. Fale, zakończone białymi bałwanami, ale woda obok była nieprawdopodobnie zielono-błękitna. Czysta jak szkło. Ten człowiek wchodził do oceanu, zanurzał się w tej lodowatej wodzie, próbując wyjąć kawałki lodu. Podszedłem mu pomóc. Wziąłem kawałki lodu w formie tafli, wielkości dłoni. Idealnie prostokątne. Idąc w kierunku wzgórza, na którym stał jego dom, jedna z tafli upadła, druga została w moich dłoniach. Udało mi się donieść bezpiecznie na górę. Dobry sen, emocjonalny, choć w lodowym świecie. I ten ocean, widziany ze wzgórza na którym stał maleńki domek. Ocean zieleni i niebieskości, głębokie i ciemne kolory, jednak tak piękne. Takie bezpieczne i miłe dla oka.