To były w sumie dwa sny. Ten pierwszy wydał mi się dość banalny i krótki, żeby go opisać w dwóch słowach. Jednak dzisiaj, po przebudzeniu od razu połączyłem te dwa sny. Pierwszy – śniło mi się, że mam stopy w koszmarnym stanie. Skóra tak zrogowaciała, że tworzyła właściwie buty. Pojawił się ktoś kto potrafił zdjąć z moich stóp te podeszwy. Zrobił to bezboleśnie i sprawnie. Stopy wyglądały jak chwile po wyjściu od pedicurzystki. Gładkie, miękkie i różowe. Widać było świeżą skórę, delikatną. Pozostały jednak dwa okrągłe miejsca, dokładnie na ścięgnie Achillesa, gdzie ta gruba i twarda jak kamień warstwa skóry została. Nie mogłem tego zdjąć. Dzisiaj, bardzo długo gdzieś jechałem. Różnymi środkami transportu. Dojechałem do małego miasteczka. Było tam bardzo czysto, niesamowite kolory ulic, brązy drzew, liści (więc to musiała być jesień) i cienie drzew skąpane w żółtym, mocnym, ale nie rażącym świetle słońca. Wszystko nienaturalnie ostre, jakby ktoś podkręcił kontrast w TV. Poszedłem z jakimś mężczyzną do domu. Tam, przy owalnym stole siedzieli starcy. Ale nie dziadki. Starcy indiańscy, Inuici i chyba jeden biały. Indianin, potężny, postawny mężczyzna przyniósł turkusowy pled, narzutę którą założył mi na ramiona i plecy, mówiąc jakieś niezrozumiałe słowa, jakby śpiewał pieśń. To była bardzo ciężka tkanina. Zapytał czy ten kolor mnie nie drażni, taki turkus. Ale zapytał nic nie mówiąc. Po prostu wiedziałem. Odpowiedziałem, że wszelkie odcienie niebieskiego, sam niebieski jest moim ulubionym kolorem. Szczególnie głęboki chabrowy. Zacząłem się rozglądać po zgromadzonych, nie wiem dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem, każdy z nich miał na sobie coś w turkusie i coś w tym moim chabrowym. To było niesamowite. Po chwili wydawało mi się, że kolory ich ubrań zmieniły się na moje niebieskości w chwili, gdy powiedziałem o tym. Z ich min było widać, że to taki żarcik, mieli delikatny ubaw gdy patrzyli na moje zdziwienie, że dostosowali kolory ubrań do moich ulubionych. Gdy już miałem tę tkaninę na sobie, nie bardzo wiedziałem co zrobić. Podchodziłem do każdego po kolei (ale w odwrotną stronę niż ruch wskazówek zegara, co dla mnie jest dość istotne, bo nie lubię tego kierunku w realnym życiu) i albo kucałem albo przyklękałem obejmując każdego z nich dziękując za wszystko. Gdy podszedłem do mężczyzny który mnie tam przyprowadził (siedział na godzinie 11 przy stole)
uklęknąłem przy nim, schowałem się w jego uścisku i usłyszałem “kocham Cię”. Chwilę trwaliśmy w tym braterskim geście, wstałem, podszedłem do Indianina który mi założył ten niby płaszcz, zrobiłem to samo, ale tym razem to ja powiedziałem – kocham Cię. Odpowiedział tym samym.