Mantry, trans i buddyjski festiwal

Byłem nocą w jakimś mieście. Tłumy na ulicach. Wyszedłem z małego mieszkanka w dziwnej dzielnicy tego miasta. To właściwie pokoik bardzo niski, z malutkim oknem. Wejście przez ciasny korytarz z prawie pionową drabiną. Idąc przez miasto trafiłem na jakiś festiwal (chyba buddyjski). Wszędzie kolorowo ubrani ludzie, spotkałem kilka kobiet które miały książki w sanskrycie, pięknie zdobione. Rozmawiały ze sobą również w sanskrycie. Przepychałem się przez ten tłum chcąc dostać się na czoło pochodu. Gdy to już się udało wpadłem w trans. Cały pochód zatrzymał się, śpiewał mantry a ja byłem w coraz głębszym transie. Zmieniałem na ich oczach świat. Przesuwałem galaktyki, zmieniałem prawa fizyki, robiłem z tym światem co chciałem. W pewnym momencie byłem w kilku postaciach. Gdy trans się skończył obróciłem się. Tłum stał. Wszyscy byli bardzo szczęśliwi. Uśmiechnięci. Zobaczyłem w pierwszym rzędzie kolegę z którym nie raz i nie dwa uczestniczyliśmy w Ceremonii z Ayahuaską. Wracałem po tym wydarzeniu do tego pokoiku. Wejście do korytarza stało się jeszcze bardziej ciasne. Z trudem, szczebel po szczeblu wchodziłem na górę. Wejście do pokoiku  stało się tam ciasne, że nie byłem w stanie włożyć głowy. Obudziłem się.