Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 5 Wiara znika. Umarłem, żeby wiedzieć.

Dzień 2 – Ostateczne pożegnanie (z wiarą)

Wszystko odbyło się normalnie. Jak zawsze. Nie będę powtarzał opisu dnia. Skupię się na tym, co się wydarzyło.

 

Początek – jak zwykle. Kolory, dźwięki. Znów pojawili się Doozersi. Coś podregulować. Ale!!! Nie było Analizatora. Przepadł. Pojawił się za to mój Feniks. Zabrał mnie ponad chmury. Do Światła. To nie było słońce. To było Źródło Światła, ale niesamowicie przyjazne. Znów trwało to tyle, ile musiało. Piękna podróż i totalna akceptacja siebie, poczucie szczęścia i wolności. Ocknąłem się, gdy przy mojej głowie siedział stary Indianin. Włożył mi w dłoń kamień. Gładki kamień w kształcie znalezionego Jaja Feniksa. Indianin coś szeptał. Kamień był gorący. Czułem, że nie mogę go zgubić. Trzymałem go w dłoni. Parzył dłoń, ale nie w sposób nieprzyjemny. Potem jeden z Szamanów robił coś z misami tybetańskimi na mnie. Leżałem na plecach i czułem, że całe moje ciało fizyczne i niefizyczne drży tak, jak te misy. Czułem dźwięki. Słyszałem je każdą częścią ciała. Nie wiem ile to trwało, ale znów pojawiły się Duchy Roślin. Powiedziały mi, że, cytuję:

“odrobiłeś zadanie domowe, nie bierz już drugiej dawki, nie jest Ci potrzebna. Dziś pójdziesz wyżej” – koniec cytatu.

Kamień wciąż był gorący, wyczekiwałem na moment, gdy będę musiał iść wymiotować. Znów zaskoczenie. Podczas tej ceremonii nie wymiotowałem. Pierwsza “czysta” Ceremonia!!! Inni mieli przerwę, więc musiało być około 24. Napisałem inni, bo ja byłem wciąż z Duchami. Gdy przyszła moja kolej, rzuciłem krótkie – ja już nie muszę. I odleciałem, nie czekając na rozpoczęcie drugiej części. Duchów już nie było. Znalazłem się… no właśnie. Będę tu opisywał słowami, które mi przychodzą do głowy. Nawet jeśli zabrzmią patetycznie, wielko-ogromnie… to i tak nie oddają całości tego gdzie byłem. Umarłem. Trafiłem do Absolutu. Wiem, że część tego, co “czułem”, “widziałem”, “słyszałem” (celowo ubieram to w cudzysłowy), część była celowo “uczłowieczona”, żebym mógł ogarnąć wszystko po tym, jak wrócę do naszego wymiaru.

 

Trafiłem w miejsce, gdzie miałem poczucie wszechwiedzy. Wszechwiedzy totalnej. Wiem, że to brzmi jak masło maślane, ale inaczej się nie da. Ogromna ogromość brzmi znacznie głupiej. Drugie odczucie to Miłość Absolutna. Nikt i nic nie jest w stanie oddać tego uczucia. Bo nie jest to uczucie, które jakikolwiek człowiek (nawet w relacji dziecko-rodzic) może odczuwać. Absolut był jednak “miejscem”. Absolutną czernią ograniczoną z góry i z dołu czarnym sufitem i podłogą. Czułem się jak w pudełku, które nie było niczym ograniczone. Znów opisowy kretynizm. Ale tak to było. Tę czerń rozświetlały jednak, kolorowe “żelki”. Znów sprzeczność – ale czerń absolutna i świecące “żelki” wcale nie muszą się wykluczać. Nie umiem tego inaczej nazwać.

 

Były tam Istoty. Nie jestem pewny, czy to były Istoty, czy Energia w pojedynczej formie. Odczuwałem to jako Istoty i tego będę się trzymał w opisie. Nie było powitań, zachwytów i innych tego typu zachowań. Istoty powiedziały mi, że zapomnę Wszechwiedzę. Poprosiłem, żebym mógł zapamiętać cokolwiek z tego miejsca. Będzie mi wtedy łatwiej zrozumieć. Zapytali, co chciałbym pamiętać. Bez zastanowienia odpowiedziałem –

CZAS. Zabawy z czasem.

Zadawałem więc pytania o to, co wydarzyło się podczas poprzedniej ceremonii. Zapamiętałem trzy odpowiedzi, które tkwią mi w głowie i to one spowodowały utratę wiary. :-))) Zamieniłem WIARĘ na WIEDZĘ. Będę używał teraz w ogromnej ilości znaków “ “. Chcę przez to podkreślić, że opis słowny jest zupełnie niepasujący do tamtych wydarzeń, ale nic innego w ludzkim języku nie istnieje. Spróbuję to opisać w formie rozmowy (bo to było podobne do dialogu, tyle, że bez użycia słów czy mówienia czegokolwiek).

 

Jak to możliwe, że wszystkie czasy przeżywałem w jednym momencie? Jak Wy to wytrzymujecie? Jak nie gubicie się w tym wszystkim? Odpowiedzieli, że w tym wymiarze czas nie istnieje. Brzmiało to dokładnie tak:

Istnieliśmy na długo przed czasem, dlatego czas Nas nie dotyczy. Wszystkie „czasy” skupiają się w jednym punkcie. Wszechwiedza to wynik braku czasu.

 

Drugim, typowo ludzkim podejściem i pytaniem było poczucie przestrzeni (pośrednio więc i czasu – przemieszczania się). Zapytałem:

Skoro po ziemskiej śmierci będziemy tutaj, to co zrobię, gdy będę chciał z kimś porozmawiać? Wysłać smsa czy email? (Dokładnie tak brzmiało pytanie). Oni na to:

 

Możesz stworzyć sobie telefon… (tu pojawił się w moich “rękach”, których i tak nie było, przedmiot przypominający telefon) i możesz wysłać… tylko po co? Przestrzeń? (tu odbyliśmy podróż, miałem wrażenie, że byłem jednocześnie w każdym punkcie tej “przestrzeni”. Przecież wiesz wszystko. I usłyszałem “głosy” wszystkich. Po co więc cokolwiek wysyłać?

 

Ich spokój, Ich logika stwierdzeń i pewność tego, co “mówią”, była Absolutna.

 

Zapytałem o jedzenie, picie… Skoro nie mam fizycznego ciała, to jak wezmę talerzyk albo kubek, gdy będę chciał się napić. Pojawiła się szafka z talerzykami i kubeczkami. “Wziąłem” talerzyk…

 

Oni:

 

Jesteś głodny? Jesteś spragniony? Jest Ci zimno, ciepło?

 

Ja:

Nie.

 

Oni:

No to po co Ci to wszystko?

 

Ostanie pytanie brzmiało tak:

 

Co zrobię, jeśli tu już będę. Co się stanie, jeśli mi się znudzi?

 

Oni:

Istniejemy od zawsze… i jeszcze Nam się nie znudziło

 

Podczas zadawania pytań wciąż widziałem spokojny uśmiech, przyjazne spojrzenie, mimo, że nie widziałem nikogo. Miłość, bezgraniczna “cierpliwość”, oczywistość tego co mówili. Czułem, że WSZYSTKO jest mną, a ja jestem WSZYSTKIM. Nie umiem tego opisać. To jedno z odczuć nieopisywalnych.

 

Potem “mówili” już tylko Oni. Bez moich pytań.

 

Nie ma czegoś takiego jak Bóg, Bogowie. Nie istnieje coś takiego, jak Istoty Wyższe!

 

To mnie zaskoczyło. Mówili, że jesteśmy częścią tego, gdzie byłem. Jesteśmy jednością.

Nie ma potrzeby przybywania tu wcześniej

(tutaj mam wrażenie, że pojawiła się u mnie “niewypomyślana myśl” którą Oni i tak “usłyszeli” – prośba do ew. korekty. „NIEWYPOMYŚLANA MYŚL” to bardzo dobre określenie na to co chciałem napisać 😀

 

Gdy “wróciłem” na dół, zacząłem ziewać. Czyli wróciły Duchy. Wrócił także Feniks. Nie wiem, czy to było podczas kolejnego lotu z moim Feniksem, czy przed, czy po… to i tak nie ma znaczenia, bo czas to ściema 🙂 Duchy kazały mi pogrzebać przeszłość. Mówiły tak bardzo “otwarcie” o ludzkim postrzeganiu pewnych symboli. To było takie oczywiste. Pogrzeb – jako odcięcie się na zawsze od tego co było. Kazali mi zebrać wszystko, co trzymało mnie w przeszłości. Zapakować w jedno pudełko i zakopać. Zakopać “siebie” i “wszystkich”. Po powrocie do domu tak właśnie zrobiłem. To był ostatni rytuał, który zrobiłem. Napisałem list pożegnalny, zapakowałem wszystko i w zaklejonym plastikowym pudle, z łopatą poszedłem na swój pogrzeb. Dziwne jest być jednocześnie trupem, grabarzem i żałobnikiem.

 

Wtrącę tu jeszcze jedno zdarzenie, które było dla mnie dziwne. W trakcie podróży, człowiek się rusza. Zmienia pozycję. Ja wciąż trzymałem gorący kamień w dłoni. W pewnej chwili podniosłem dłoń a kamień wyleciał na koc, którym byłem przykryty. Ogarnęła mnie panika. Naprawdę. Usiadłem, szukałem go wszędzie. Nie udało się go znaleźć. Wróciłem “na górę”. Rano, gdy się obudziłem, kamień leżał obok materaca przy mojej ręce. Leżał na podłodze. Jak wariat chwyciłem go z radością… Zupełnie bez sensu… kamień był zimny, obcy. Przez chwilę chciałem go zagrzać, żeby wrócił tamten… usłyszałem/pomyślałem… wyrzuć go, już nie jest Ci potrzebny. Tak też zrobiłem. W tej samej chwili “zasnąłem i obudziłem się”, gdy na sali nie było już nikogo. Było przed 9 rano.

 

Kamień – wtrąciłem celowo na końcu tej części – bo nie mam pewności, czy to było faktycznie rano, czy to zdarzyło się podczas pierwszej części tej ceremonii. Jedyna “pewna” informacja, to to, że kamień rano faktycznie leżał tam, gdzie go już sam wyrzuciłem, gdy był zimny i „obcy”. To nie był ten kamień, który dał mi stary Indianin.

 

Znów podkreślę nieprzewidywalność Duchów Roślin. Jedna dawka o 19 z minutami – cała noc podróży. Cała noc bez wymiotowania. Cała noc bez Duchów (tylko początkowo, gdy powiedzieli, że idę wyżej i po powrocie, gdy dali mi wskazówki, co mam zrobić, gdy wrócę do domu). Cała noc bez analizatora.

 

Na tym zakończę moje wspomnienia. Osobny akapit należy się Szamanom i ich Psom. Tak, właśnie Psom (suczkom konkretnie :D, bo o tym nie wspominałem. Celowo.

Nie chciałem, żeby byli po prostu częścią tekstu. Chciałem o nich krótko napisać, ale osobno. Wyróżniając ich postaci.

 

Szamani mają dwie suczki. One pracują na równi z Szamanami (tyle, że nie przyjmują Ayi). Ale psy nie muszą. One widzą i czują więcej. Gdy ktoś potrzebuje pomocy, psy natychmiast są przy nim. Tylko w sobie znany sposób odczytują, gdzie się położyć. Co robić. Czasami wchodzą tylko pod koc. Czasem jednak liżą ręce, nogi. Biorą ręce uczestników w zęby. I to nie jest przypadkowe. Podczas pierwszej podróży z Ayą, wśród dziwolągów, psy były wykończone. Były naprawdę zmęczone. Ale twardo na drugiej ceremonii, wciąż były przy nas.

 

Podczas tegorocznej ceremonii nie napracowały się zbytnio. Troszkę podczas pierwszego dnia (podobno, bo do mnie nie podeszły ani razu). Były dwie osoby, które wymagały ich wsparcia. Oprócz oczywiście wsparcia Szamanów, które było ciągłe.

Szamani – niesamowici ludzie. Ciepli, weseli, otwarci. I absolutnie niezbędni podczas ceremonii. Wiedzą i widzą komu trzeba pomóc. Składam im podziękowanie i ślę dużo Dobrej Energii.

 

Na zakończenie moich wpisów, doprecyzuję tezę z początku. Straciłem wiarę 🙂 – i zamieniłem to na wiedzę. Ciężko to opisać. Ja po prostu WIEM, co widziałem, WIEM, co pamiętam. WIEM, co się zmieniło w moim życiu. To jakby ktoś powiedział, że nie wierzy w grawitację. No i co z tego. Ona jest. I tak właśnie wygląda teraz mój pogląd na to, co przeżyłem. Nie zmuszam nikogo to mojej wiedzy. Ale ja i tak wiem.

 

Co działo się później? Pani psychoterapeutka poszła w zapomnienie. Pożegnałem się na trzeciej sesji po powrocie. Już na pierwszej wiedziałem, że nie jest mi potrzebna. Ale chciałem jej o tym wszystkim opowiedzieć. Nie biorę żadnych wspomagaczy nastroju. Od powrotu z ceremonii NIE BYŁO ANI JEDNEGO złego dnia. Wokół mnie dzieją się rzeczy, które cieszą. Ludzie rozwiązują problemy, pary które były na skraju rozstania zmieniły się na lepsze. Może to jest to, że ja się zmieniłem. Że widzę dookoła siebie te dobre rzeczy, że się uśmiecham (syndrom nowego auta – ktoś chce kupić np. czerwone AUDI – to wszędzie widzi tylko te auta). Że każdy dzień jest niesamowicie prosty, idealny tak, jak tylko idealny być może, że nikt nigdy tak mnie nie kochał, jak te Istoty z “góry”. Mógłbym tu wymieniać i wymieniać, ale to nie ma większego znaczenia. Bo każdy pewnie odczuwa to na swój sposób.

Nie przejmuję się NICZYM!!! Nie chodzi tu, że olewam. To nie to. Po prostu – kurczaczek… po co :-)))) robię dalej swoje, mam dziecko, pracuję – bo żyję tu i teraz. Nie wyjeżdżam do Indii żeby żyć jak asceta. Bo to DLA MNIE nie jest potrzebne. Ja żyję tu i tu mam żyć. Gdy będzie czas na coś innego – to się i tak wydarzy.

 

Dalej pracuję, żeby zarabiać – bo takie mam teraz zadanie. Jestem odpowiedzialny za swoje dziecko, teraz to podwójnie, bo to dzięki niej znalazłem Feniksa.

 

Ja po prostu WIEM, co mnie czeka, gdy ciało przestanie być potrzebne.

Od jednego z moich znajomych padło pytanie – kiedy wracam na kolejną ceremonię. Nie trwało to nawet ułamka sekundy, gdy padła moja odpowiedź – a po co? Ja już wszystko wiem :-)))) Gdy będę miał wiedzieć więcej, Aya na pewno się o mnie upomni. Teraz, po drugiej ceremonii mogę użyć stwierdzenia – upomni się o mnie – JAK ZAWSZE.

ISTNIEJEMY OD ZAWSZE I JESZCZE NAM SIĘ NIE ZNUDZIŁO

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *