Wielki powrót czy odkrycie?

Spora przerwa. Może się wydawać, że to dziwne, że brak ciągłości. Wprost przeciwnie. To jest ciągły proces. Jak po Ayahuasce, jak po Chandze czy innych Medycynach. Przychodzi moment, że trzeba się nie tyle zatrzymać, bo przerobić, przemielić to w sobie. Zintegrować doświadczenia, obejrzeć wszystko z innej perspektywy. Ten moment ciszy był właśnie takim momentem. Był i jest pięknym doświadczeniem zmian w sobie. Były myśli i przemyśli. Ostatni moment to 306 dni pod rząd codziennych medytacji. Jednego dnia nie zdążyłem. Zasnąłem. Obudziłem się o 4 rano!!! Zły! Zawiedziony! Sfrustrowany! Dochodziłem do siebie do 11 rano. Wyrzucając sobie ten WIELKI BŁĄD! To zaniedbanie! Około 11 przyszła myśl – czy to były zawody? Tak to miało być? Czy szedłem na rekord? Dlaczego jestem taki zły? Dlaczego zawiedziony? Czego oczekiwałem? W tym momencie zrozumiałem. Oczekiwałem czegoś od siebie. Założyłem sobie, że zrobię to przez 365 dni. Straciłem, wydaje mi się już po setnym dniu coś, co przyświecało tej aktywności. Robiłem to dla wyniku! Nie byłem tego świadomy, ale tak było. Pojawiła się wizja medytacji jako Mandali, pieczołowicie usypywanej z myśli, gestów i chęci. Gdy przyszedł huragan, może to był podmuch skrzydeł motyla? Moja Mandala rozsypała się i to było dla mnie takim ciosem. Gdy to zrozumiałem wszystko co dręczyło mnie, lub dokładniej, czym sam siebie dręczyłem zniknęło. To było jak katharsis. Jak olśnienie w tej chwili gdy to zrozumiałem. I po tym wszystkim nastała cisza. Cisza w głowie, cisza emocjonalna. Od tamtej chwili do dziś, gdy spisuję swoje myśli działy się w głowie różne rzeczy. Ciągłe dążenie do źródeł tego co się wydarzyło. Chęć zrozumienia podstaw, bo bez zrozumienia wszystkiego po drodze nie zrozumiem nic co będzie dalej. Ten proces trwał, aż dotarło do mnie, że „nie oczekuj niczego” dotyczy w pierwszej kolejności samego siebie! Jakie to proste i oczywiste. Tak, ale dopiero gdy zrozumiałem to w samym sobie. Przez te wszystkie „puste i ciche” tygodnie odzyskałem tę część siebie, która oczekuje. Która ścigała się i chciała więcej i więcej. Zatraciłem sens tego co robiłem. Zrobiłem z tego CEL a nie drogę. I nieosiągnięcie celu spowodowało frustrację. Dziś, wróciłem do medytacji. Znalazłem się ponownie na tej drodze, ale bez celu. Znam kierunek, obserwuję siebie i to co się dzieje, to co się zmienia. Nie chcę mieć w tym żadnego celu. Chcę to robić, bo tego sobie życzę. Bo po prostu czuję, że to chcę robić. Nie kategoryzuję – to dobre dla mnie, to złe. Czuję i tyle. Nie jest mi to obojętne. Chcę tego Czekam i medytuję wtedy gdy poczuję. Nie tylko o konkretnej porze. Nie po czymś, nie przed jakimś wydarzeniem w ciągu dnia. Zagłębiam się w tym w dowolnym momencie. Czuję, że JESTEM!

JESTEM!

143 dzień medytacji w tym 23 dzień Kirtan Kriya. Wiele się zmienia. Sam jestem zaskoczony, tym co się przestawia i układa w mojej głowie. 12 lat zajęło mi dojście do tego momentu. Codziennej chwili dla siebie. Codziennego zadbania o siebie. Celowo nie użyłem „poświęcenia sobie czasu” ponieważ to co robię dla siebie to nie jest poświęcenie. To żaden heroiczny wyczyn ani coś niezwykłego. To po prostu jest miłość. Miłość do siebie. Jednak dopiero 12 lat różnych wydarzeń, Ceremonii, różnych ścieżek i potknięć doprowadziło mnie tutaj. Wiem, że to jest dopiero początek. Gdy licznik dobije do 240 włączę kolejne praktyki. Wszystko co przyniesie przestrzeń. Jestem otwarty i spokojny. Przez ostatnie dni obserwuję u siebie umiejętności, których wcześniej nie widziałem. Wszechogarniający spokój. Cokolwiek się dzieje, ktokolwiek próbuje wciągnąć mnie w swoje ciemne strony – jestem ponad to. Jak się okazuje najtrudniej było pogodzić się z tym, gdy robią to Ci, którym wydaje się, że zależy/zależało na mnie. Dziś to już jest bez znaczenia. Dziś nie dotyka mnie to prawie wcale. Prawie, bo są momenty, gdy zaskoczenie jest tak wielkie, że parę chwil zajmuje mi przerobienie tego. Parę chwil zanim mój wewnętrzny głos wychyli się spośród szumu sytuacji. I wtedy pojawia się spokój. Pojawia się energetyczna kopuła, która wchłania wszystko co złe, przerabia i wysyła do mnie to co dobre. Wiem już, że prawda się obroni sama. Wiem, że powtarzanie „kocham” nie spowoduje, że poczuję się kochany. Wiem, że „zależy mi” nie spowoduje, że będę czuł się potrzebny. Oczekiwania przestały istnieć. Oczekiwania to tylko nasze wyobrażenia o tym, jaki ktoś powinien, według nas być. To iluzja, bo ludzie, nawet Ci wydawałoby się najbliżsi, okazują się kimś innym, obcym. Gdy kurtyna oczekiwań znika pojawia się to, co jest naprawdę. Wtedy właśnie pomaga medytacja, dbanie o siebie samego. O swoją energię, o umysł. Wtedy wszystko co się dzieje, staje się tym, co przyjmuję tu i teraz. Od dawna czekałem na dzień, w którym mogę przed samym sobą powiedzieć, że żyję. Jestem. Świadomość JESTEM jest czymś niezwykłym, a jednocześnie tak prostym. Mogę także spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć, że osiągnąłem to, co powiedział Don Juan w książce Carlosa Castanedy:

Nie gniewam się nigdy na nikogo. Żadna istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam.

12 lat zajęło mi osiągnięcie tego stanu. 12 pięknych lat. 12 dziwnych lat. 12 lat pracy, czasami ciężkiej, czasami mądrej. Dziś jestem tutaj. JESTEM! Na swojej drodze spotykałem ludzi, którzy świadomie lub nie, wpływali na moje postrzeganie tego co dzieje się w mojej głowie. Jedni nadawali na tych samych wibracjach, inni wprost przeciwnie. Jednak każdy, każdy z nich był częścią mojego procesu. Był drogowskazem na mojej drodze. Nie jestem, ani nigdy nie byłem Buddystą, ale gdzieś chyba przeczytałem, że to w filozofii buddyjskiej cel nie jest niczym istotnym. Droga którą się idzie jest można powiedzieć tym celem. Bo droga jest zmienna, jak woda w rzece. Nigdy nie jest taka sama. Ta zmienność powoduje, że droga, nasze wybory i decyzje, kształtują nasz Wszechświat, który wpływa na innych. Wdzięczność to uczucie które mnie wypełnia. Wdzięczność do siebie i Wszystkiego. Bo przecież Wszystko jest mną, a ja jestem Wszystkim. 

Sat Kriya goni Kirtan Kriya

Moje początki z jogą Kundalini idą pełną parą. Doświadczam zupełnie nieznany mi stanów pustki umysłowej. Pustki emocjonalnej, myślowej. Nie targają mną chęci, wspomnienia, słowa, myśli. Coraz częściej łapię się na tym, że nie pamiętam przebiegu kolejnego etapu Kirtan Kriya. Potem przychodzi czas na Sat Kriya. I tu jest największe wyzwanie. Dziś Sat Kriya trwała 2:50… dwie minuty, pięćdziesiąt sekund. ! Na ten moment nie wiem, jak można wytrwać 31 minut. Siłownia przy tym to pestka. Do tego te obrazy… czarne kłęby waty z prześwitami białego światła. To zaczyna wirować w mojej głowie, przed oczami, które jednak są zamknięte. Nieznane mi uczucie i odczucie. Plan mam taki, aby „dogonić” czasem trwania Kirtan Kryję. Czyli wyrównać do 11:30 a później… A później to jeszcze nie ma :))) Te dwie praktyki (dopiero dwie) wywróciły wszystko w mojej głowie. Pewnie jeszcze nie raz zrobią to ponownie. Jednak wiem, że tego właśnie chcę. I chcę słuchać swoich przeczuć, słuchać siebie, Duchów które są ze mną i…. jestem tu i teraz. Zmieniam się. Bo jedyna stała rzecz w tym wymiarze to zmiana.

Joga Kundalini.. dalsze dzieje

Od 5 kwietnia 2020 codziennie robię  Kirtan Kriya. Wspominałem wcześniej, że coś się we mnie zmienia. To coś się pogłębia. Z dnia na dzień moje myśli są… No właśnie. Raczej ich nie ma :). Medytacja stała się spokojna, uporządkowana. Bez rozbieganych gałek ocznych. Bez emocji które przeszkadzają/przeszkadzały. To jest dla mnie wyzwanie. To, że Kriye są aktywne (w sensie dźwiękowym) sprawia, że jest/było mi trudniej się skupić. Moje medytacje w ciszy były prostsze, jednak efekty były zupełnie inne. Wizyjnie więcej, jednak wyciszenie ogólne – zdecydowanie mniejsze. Właściwie nie mogę tego porównać. Teraz jest mi łatwiej  utrzymać się w ryzach spokoju, do tego zaczyna ją się pojawiać obrazy szerokiego tunelu w który wskakuję podczas Krii (dzieje się to w niekontrolowanym przeze mnie momencie. Ot po prostu przychodzi chwila i widzę tunel, wskakuję i jadę)

Wczoraj, 25 maja 2020, dołączyłem Sat Kriya. Na razie wersję 3 minutowa. To jest w sumie dość intensywne ćwiczenie fizyczno-oddechowe. Będę zwiększał stopniowo długość trwania.

Z perspektywy człowieka, który, mimo innych działań szamańsko-duchowych, dość luźno (może nawet sceptycznie) podchodził do jogi jako takiej. A już do kundalini joga – eee… to przegięcie, że to aż tak działa, przesadzają ostro. 🙂


Wycofuję się z mojego myślenia z przeszłości. Widać wtedy, to nie był mój czas. Może coś innego. Nie będę zajmował głowy zastanawianiem się dlaczego. To przeszłość. Cieszę się z tego, że moja zmiana myślenia i działań stała się faktem. Tylko to się dla mnie liczy.

Odkrywam co jest dla mnie dobre

Nie jest to mój pierwszy raz podczas pełni, gdy siadam z Bębnem i staram się odciąć od realności. Tym razem jednak postanowiłem „na świeżo” zapisać doświadczenia. Czas to również wyjątkowy, bo wyjątkowa była pełnia. Może gdy wydarzenie jest Wielkie, to i łatwiej zacząć?
Podczas medytacji zawsze jestem ubrany na biało. To już wiecie. Przed medytacją przygotowuję miejsce, zbieram wszystkie przedmioty, które chcę, by mi towarzyszyły podczas tego wydarzenia. Zapalam kadzidło (zawsze to samo), zapalam białą szałwię i okadzam siebie i przedmioty, prosząc Duchy o przybycie, wsparcie i wskazówki, co robić. Nie robię natomiast nic z oddechem. Gdy starałem skupić się na oddechu (jak uczył na zjeździe Taraki Wojtek), cała uwaga była skupiona na oddechu i nic z tego mi nie wychodzi. U mnie jest raczej odwrotnie. Mam wrażenie, że przestaję oddychać. Nie mam potrzeby oddychać. Oddech oczywiście z biologicznego punktu widzenia jest, ale wydaje mi się, że jest bardzo płytki, bardzo rzadko to robię. Stąd wrażenie braku oddechu.
Wciąż szukam muzyki, przy której mógłbym medytować. Czasami chcę, aby w tle była muzyka. Wczoraj w ramach eksperymentu była nowa/stara (bo znam ją, ale nie używałem do medytacji). Sprawdziła się bardzo dobrze. Była tłem dla bębna (przepraszam sąsiadów 🙂
Wczorajszy wieczór był naprawdę dobrym czasem na wizje, czas, który jak wiadomo nie istnieje, przestał być wyczuwalny. Środek obrazów był dość smutny, ale od początku.
Pojawiły się białe stożkowe domy z dachami jak obierki przy struganiu ołówka. Zaczęły się szybko kręcić i „zwiało mnie” nad ocean. Dziwny to ocean, jakby z mojego snu z dawnych lat o stworzeniu świata. Woda była atramentowa. Taki miała kolor. Doleciałem do miasta, które opanowane było przez tłum. Tłum dziwny, bo bardzo ściśnięty. Człowiek przy człowieku, szli ulicami. Nie było centymetra miejsca na całej ulicy, chodniku. Po prostu od budynku do budynku. Wtedy starli się z tak samo wyglądającym tłumem ludzi w mundurach, a ja wyleciałem na drapacz chmur. Ogromny budynek, na którego dachu siedział ROBOT! czyli ja. Ten robot (ja) ze smutkiem patrzył na zniszczone puste miasto. Wypalone budynki, ruiny. Podpierałem ręką robocią głowę i byłem bardzo smutny. Nagle znalazłem się w rzece. Dość brudnej. Okazało się, że myję słonia! Słoń leżał w tej rzece, bawił się wodą i błotkiem. Pryskał wszędzie. W pewnej chwili prysnął we mnie wodą (ale już czystą) i z wody zrobiła się jakby rura która mnie pochłonęła. Zacząłem zjeżdżać w świetlnej rurze. To był poniekąd koniec „nieświadomych” obrazów.
Postanowiłem wykorzystać to, czego nauczyłem się/przypomniałem sobie na ostatnich warsztatach (moja pierwsza styczność z Orłami była na warsztatach Zen bez zen z Wojtkiem).
Przywołałem jednego dużego orła i wysłałem go do koleżanki z pracy. Rozmawiałem z nią wcześniej na ten temat. Potrzebuje energii i wiary, że wszystko jej się ułoży. Ta wizja była piękna w swoim zakończeniu. Orzeł poleciał do jej domu, objął ją skrzydłami, potem przekręcił się na plecy, zamienił w dym/ducha i wniknął w nią w tej postaci.