Moja pierwsza Twarda Ścieżka Warsztaty Twardej Ścieżki 30 czerwca – 5 lipca 2015

Znów napiszę o tym wszystkim (z mojego punktu widzenia), co się wydarzyło w tym magicznym KRUCZYBORZE, wtrącając czasem myśli i słowa innych, z którymi byłem i którzy byli ze mną.

 

Wyjazd 30 czerwca. Wcześnie rano wyjechałem, po drodze zabrałem Romę z Bytomia. Trasa jak trasa, nie ma czego opisywać. Na uwagę zasługuje jednak fakt “prześladowania” mnie przez zwierzęta. Zwierzęta nie te żywe, ale te wyłaniające się z różnych przedmiotów lub struktur niezwierzęcych. Może to tylko ja widzę tam ich sylwetki, ale w końcu to moje wspomnienia. Oto pierwsza (i niestety jedyna) z nich uwieczniona na zdjęciu. Dinozaur/jaszczur zjadający ofiarę.

 

Dzień 0

Przyjazd do Kruczyboru. Przywitanie, poznanie. Namioty, śpiwory. Temat zwykły. Potem zbieranie sił, by wytrwać. Przyjechałem bardzo chory. Z gorączką, anginą, na antybiotyku. Antybiotyków nie brałem z górką ponad 10 lat, ale przed przyjazdem do Kruczyboru musiałem do nich wrócić, bo choroba była jednak bardzo silna i gwałtowna. Zdrowy nie byłem. Przyjazd był jednak dla mnie czymś bardzo ważnym. To krok w wewnętrznym treningu własnej siły, czyli nie szukać w sobie wymówek. Skoro mogłem taki chory w niedzielę pojechać do klienta (bo umówiony byłem przed chorobą), to mogłem także przestać dziamgolić i pojechać zrobić coś dla siebie. Wtorek był ostatnim dniem zażywania tego leku. Spać poszedłem z gorączką, bólem brzucha i całą resztą dolegliwości.

 

Dzień 1

Budzę się przed świtem. Było zimno na dworze, ale miałem też dreszcze z powodu gorączki. Sen o Dziku, a potem o robakach w ziemi, jest na Tarace. Medytacje przy Dębach, śniadanie i przygotowania do budowy Szałasu Potu. Moim zadaniem było wykopanie dołka na kamienie oraz usypanie kopczyka/ołtarza przed Szałasem. Szło bardzo opornie. Upał, gorączka, ból gardła, głowy. Znów myśli – nie poddasz się, to jest Twoje zadanie, żadnych wymówek. Tu wtrącę słowa Nesa, bo  doskonale to opisał, patrząc z boku na sytuację mojego wyzdrowienia, któremu przyszło z pomocą zwierzę mocy Wojtka- czyli dzik:

“Kahuna kopał dół pod kamienie, gdzie miał stanąć szałas. Strasznie się przy tym mordował z racji swojej choroby i skwaru, który lał się z nieba (i chyba zewsząd). To było widać w dole, jaki wykopał – nierównym, nieforemnym, usypującym się. Później poszedł spać. Zanim się położył, wyglądał źle, więc półżartem zapytałem, czy wciąż wisi na krzyżu („wyglądasz jak z krzyża zdjęty”). Gdy spał, miał sen z dzikiem, o czym powiedział mi po przebudzeniu. Ja właśnie wróciłem z łąki, gdzie Ty, Wojtku, w tym czasie z ekipą budowałeś szałas. Zdecydowałeś się zasypać dół wykopany przez Kahunę i przeniosłeś centrum dalej, ale tak (uwaga!), że zasypany dół Kahuny był dokładnie w wejściu do szałasu. Tak więc chcąc nie chcąc, każdy, kto brał udział w jednej z dwóch ceremonii Szałasu Potu, wchodził i wychodził dokładnie nad zasypanym dołem Kahuny, wypowiadając formułę: „wszyscy co ze mną”, lub podobną. Opowiedziałem Kahunie o tym, że jego dół został zasypany, gdy spał, a on mi opowiedział sen o dziku. Potem przypomniał sobie, że tego ranka śnił o dole pod namiotem, w którym spał. We śnie również wykonał pewne działania, które można uznać za uzdrawiające (bodajże zasypał dziurę z robakami), tak jak twój akt zasypania „złego” dołu.”

Tak więc spałem, a wszystko, co się działo w okolicach “nieznanych”, postawiło mnie na nogi późnym popołudniem. Wstałem i byłem zdrowy. Bez żadnych dolegliwości. Przez długi czas z przyzwyczajenia mówiłem szeptem, bojąc się, że to tylko złudzenie, bo pewnie ból gardła wciąż tam jest (to jak z czkawką – gdy jest, to męczy, gdy znika tak nagle, jak się pojawiła –  odczuwasz dziwny brak i “czekasz”, kiedy koszmar czkania znów się zacznie). Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Do Szałasu wszedłem zdrowy.

Szałas Potu – był inny (jak zwykle) niż poprzednie moje ceremonie. Byłem wyprostowany (na siedząco oczywiście), chłonąłem ciepło kamieni i ziół (choć zdecydowanie wolę lawendę, którą z lekkością rusałki rzucała Renata, niż mieszankę o nieznanej zawartości, którą Janek sypał po lawendzie :). Nawet przez chwilę nie miałem ochoty wychodzić, schładzać się czy kłaść na ziemi. Szałas był niesamowity. Wyjście i kąpiel w rzece – nie do opisania!!!! Przyszła pora na sen.

Dzień 2

Spotkanie w kręgu pod Dębami, śniadanie… I moment, na który ja najbardziej czekałem od powrotu z Ayahuaski. Nie lubię określenia grób. Tym bardziej teraz, gdy wiem, że TAM wcale nie jest jak w grobie. Dzieje się bardzo dużo. Tak więc nadszedł moment na wejście w objęcia Pramatki Ziemi. Zanim to nastąpiło, trzeba było przygotować “interface” do połączenia. Upał nie był tak dokuczliwy, bo byłem zdrowy. Kopanie szło nieźle. Miejsce piękne. Wołało do mnie samotnym kwiatkiem pośrodku Nesowego pola. Kwiat pozostał u wezgłowia. Nadszedł czas na na przywitanie się z Pramatką. Zaskoczenie pełne. Cicho, to wiadomo. Ciepło, ale nie duszno (wentylacja robiła przeciąg), przytulnie i BEZPIECZNIE! Pojawiło się także to, o czym wspominał Wojtek: TOTALNA dziura myślowa. Nie mogłem wymyślić żadnej myśli. Zbawienne okazało się trenowanie z palcami. Wcześniej ułożyłem sobie zdanie, jakie jest pod każdym palcem prawej ręki. Udało się. Poprosiłem Pramatkę o ważne z mojego punktu widzenia sprawy zdrowotne (poprosiłem o dwie, przy okazji, rykoszetem 🙂 – dostałem trzy). Gdy tak leżałem w pustce umysłowej (a może spałem, a może nie) pojawiła się myśl o czymś, co mogę zrobić dla Pramatki. Nie wiem, ile czasu sklecałem w głowie jedno zdanie i wyszło mniej więcej tak:

– Dajesz mi tak wiele, poprosiłem Cię, Pramatko, o dwie rzeczy. Co ja mogę zrobić dla Ciebie? Ja, w swojej maleńkości formy i istoty, ale tylko i wyłącznie dla Ciebie – co mogę zrobić?

Wtedy przyszła wizja. Piękna i spokojna.

Ogromna sala z lustrami. Miejsca pomiędzy lustrami były wypełnione szkarłatnym pluszem/aksamitem. Czymś miękkim/mięsistym, bardzo ciepłym i delikatnym. Pojawiła się kobieta. Niska, dość krępa. Starsza, ale nie stara. W balowej szkarłatnej, błyszczącej sukni. Powiedziała wtedy: zatańcz ze mną, tak dawno nikt ze mną nie tańczył. I tańczyliśmy. Taniec dostojny. Może walc, może inny. Znajduję tylko słowo: dostojny.

Nie wiem (w sumie nawet nie bardzo mnie to interesuje), ile to trwało. Potem usłyszałem zdanie: – Możesz już wyjść. Tak też się stało. Moje zmysły wróciły. Po prostu wstałem i wyszedłem z objęć Pramatki.

 

Dzień 3

Marsz Transowy. Nowe doświadczenie. Dla mnie, osobiście, nie było porywające. Ciekawe, ale bez efektu WOW. Ale nie chodzi tu przecież o zachwyt nad każdym wydarzeniem. Nie każdego przecież porywa, np. bęben. Ja jestem raczej typem “stacjonarnym” i większą łatwość odcinania się od realu mam, gdy ciało jest nieruchome.

 

Dzień 4

Podróże z bębnem. Ulubiona (od “Zen bez Zen”) chwila tylko dla mnie. Bęben jest przy mnie i dzięki niemu dzieją się rzeczy niezwykłe. Znaleźliśmy z Radkiem miejsce. Opowiem tylko o tym, co działo się ze mną, bo tylko to jest mi znane. Rytm Radka, jego poszukiwania dźwięków – wystrzeliły mnie gdzieś w nieznane tereny. Jechałem na jakimś zwierzęciu, na zachód. Przejechałem przez kamienny most i dotarłem do podnóża gór. Wspiąłem się na pierwszą półkę/ścieżkę i zobaczyłem zastępy Ludzi Kaktusów i Ludzi Liści. Brzmi zabawnie, ale ich potęga i ich ilość budziły respekt. Szli czwórkami w dół. Czułem, że muszę iść za nimi. Ich miarowość kroków (rytmiczny stukot) spowodowało opadanie ścieżki, którą szedłem za nimi. Zajrzałem tam na chwilę. Coś mnie złapało za twarz. Ale tę twarz niefizyczną. Wciągało w ciemność. Przestraszyłem się bardzo. Fizycznie (ciało) wygiąłem w drugą stronę (jakbym robił mostek) i wręcz fizycznie poczułem, jakbym z całej twarzy odkleił gumę do żucia, a zarazem ta guma do żucia była mną i z impetem gumy wróciła do twarzy i do mnie. Nie czułem się dobrze. Bałem się. Na szczęście ta fizyczna aktywność wyrwała mnie z tej wizji. “Obudziłem się” i czułem się bardzo podobnie jak podczas przerwy na Ayahuasce. Totalnie niefizycznie. Radek wciąż pełnił rolę bębnowego. Odpłynąłem znów. Tym razem nie było aż tak intensywnych doznań, poza jednym, jakby wprowadzającym. Widziałem siebie w dzbanie. Biały porcelanowy dzban. W nim mąka. Ja siedzę na placku, z którego robi się pierogi i zjeżdżam na tym placku po mące na jajko!!!!! :))) Potem, przyleciał mój Feniks i zabrał mnie ponad chmury. Lot przeplatał się z motywem gór.

Drugi Szałas Potu. Bardzo, bardzo inny. Jak zwykle :). Ciężki fizycznie, ale i dający odpoczynek. Sesja krzyku, potem stan odrętwienia. Czułem się, jakbym całym ciałem siedział na sobie (chodzi tu o zdrętwienie w połączeniu z mrowieniem, którego doświadcza się przy „złym siedzeniu”, np. na zgiętej nodze. Po trzeciej sesji z trudem wyszedłem z Szałasu. Tak bardzo nie chciałem tam wracać. Jednak wróciłem. To mój kolejny krok do wyrywania z siebie słabości. Ostatnią sesję podarowałem zdrowiu mojej córki, której wiele zawdzięczam. To była moja motywacja. Nie wszedłem tym razem do rzeki (choć znam wersję, że ktoś ze mną tam rozmawiał lub słyszał mnie). Leżałem pod gołym niebem i patrzyłem w gwiazdy. Wiele z nich leciało w różnych kierunkach. A ja patrzyłem.

Dzień 5

Krąg przy Dębach. Orły. Wysyłanie w różne miejsca. Tę ceremonię znam z warsztatów Zen bez Zen. Bardzo, bardzo dobrze wpływa na mnie, ale w tym roku szczególnie mnie zaskoczyła. Orły, które się pojawiły, były ogromne i nie mieściły się w miejscu, które na to przeznaczyłem. Wybrałem je, pamiętając ostatni mój raz… Niestety, trochę (nawet bardzo trochę 🙂 za mało miejsca. Nie obyło się bez zniszczeń okolicznych budynków. O dwóch orłach wiem, że doleciały na miejsce. Osoba, do której je wysłałem, miała sny o dużych ptakach, noc po nocy. Niestety, choć z uśmiechem o tym piszę, jak to powiedziała – przegoniła jakieś ptaszyska, które latały po domu. Od razu skojarzyłem to z moimi orłami. Opowiedziałem jej o wysłanych orłach, ale już było za późno.

 

Aż się chce zacytować zdanie z filmu „Kiler-ów 2-óch”, tyle że słowo, które nie przystoi tu zacytować – „wygwiazdkuję” :-).

 

  • No i w pi**u, i wylądował. I cały misterny plan też w pi**u.

Wiem, że orły nie obraziły się na tę sytuację. Wojtek mówił, aby wysyłać tam, gdzie jest się pewnym potrzeby ich obecności. Na drugi raz uprzedzę…

Na tym warsztaty się zakończyły.

 

Chcę, w osobnym wątku, podziękować Darkowi i Gosi za podróże z dźwiękami mis i gongów. To taka mała Ayahuasca :).

 

Składam ogromne podziękowania dla Agni – za jej siłę i ADHD, bez którego nie dałaby rady ogarnąć tematu jedzonka, sprzątania, dzieci i wszystkiego, o czym nie wiem. Mam nadzieję, że nabierzesz doświadczenia na przyszłe razy 🙂 i zwolnisz trochę.

Dziękuję mamie Agni za wsparcie przy dzieciach, gotowaniu i ogarnianiu całości.

Wreszcie Nesowi za to, jaki jest. Mnie to pasuje :). Nes jest Duchem, ale zjawia się zawsze, gdy go potrzebuję. Trochę jak Radar O’Reilly.
Także Zwierzętom dziękuję, których obecność, jak nigdy wcześniej, manifestowała się w ogniu, patykach żywych i ogniskowych, w liściach, wizjach i snach. Była też cała masa realnych żyjątek, które nawiedzały mnie podczas medytacji: motyle, gąsienice i inne stworzenia, które bez strachu upodobały sobie moje białe rytualne ubranie.

Absolutnie również Miejscu – w którym przyszło nam być – za to, że nas przyjęło w taki właśnie sposób. Bo w tej czy innej formie jest tam, gdzie było i pewnie…

ISTNIEJE OD ZAWSZE I JESZCZE MU SIĘ NIE ZNUDZIŁO.

Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 5 Wiara znika. Umarłem, żeby wiedzieć.

Dzień 2 – Ostateczne pożegnanie (z wiarą)

Wszystko odbyło się normalnie. Jak zawsze. Nie będę powtarzał opisu dnia. Skupię się na tym, co się wydarzyło.

 

Początek – jak zwykle. Kolory, dźwięki. Znów pojawili się Doozersi. Coś podregulować. Ale!!! Nie było Analizatora. Przepadł. Pojawił się za to mój Feniks. Zabrał mnie ponad chmury. Do Światła. To nie było słońce. To było Źródło Światła, ale niesamowicie przyjazne. Znów trwało to tyle, ile musiało. Piękna podróż i totalna akceptacja siebie, poczucie szczęścia i wolności. Ocknąłem się, gdy przy mojej głowie siedział stary Indianin. Włożył mi w dłoń kamień. Gładki kamień w kształcie znalezionego Jaja Feniksa. Indianin coś szeptał. Kamień był gorący. Czułem, że nie mogę go zgubić. Trzymałem go w dłoni. Parzył dłoń, ale nie w sposób nieprzyjemny. Potem jeden z Szamanów robił coś z misami tybetańskimi na mnie. Leżałem na plecach i czułem, że całe moje ciało fizyczne i niefizyczne drży tak, jak te misy. Czułem dźwięki. Słyszałem je każdą częścią ciała. Nie wiem ile to trwało, ale znów pojawiły się Duchy Roślin. Powiedziały mi, że, cytuję:

“odrobiłeś zadanie domowe, nie bierz już drugiej dawki, nie jest Ci potrzebna. Dziś pójdziesz wyżej” – koniec cytatu.

Kamień wciąż był gorący, wyczekiwałem na moment, gdy będę musiał iść wymiotować. Znów zaskoczenie. Podczas tej ceremonii nie wymiotowałem. Pierwsza “czysta” Ceremonia!!! Inni mieli przerwę, więc musiało być około 24. Napisałem inni, bo ja byłem wciąż z Duchami. Gdy przyszła moja kolej, rzuciłem krótkie – ja już nie muszę. I odleciałem, nie czekając na rozpoczęcie drugiej części. Duchów już nie było. Znalazłem się… no właśnie. Będę tu opisywał słowami, które mi przychodzą do głowy. Nawet jeśli zabrzmią patetycznie, wielko-ogromnie… to i tak nie oddają całości tego gdzie byłem. Umarłem. Trafiłem do Absolutu. Wiem, że część tego, co “czułem”, “widziałem”, “słyszałem” (celowo ubieram to w cudzysłowy), część była celowo “uczłowieczona”, żebym mógł ogarnąć wszystko po tym, jak wrócę do naszego wymiaru.

 

Trafiłem w miejsce, gdzie miałem poczucie wszechwiedzy. Wszechwiedzy totalnej. Wiem, że to brzmi jak masło maślane, ale inaczej się nie da. Ogromna ogromość brzmi znacznie głupiej. Drugie odczucie to Miłość Absolutna. Nikt i nic nie jest w stanie oddać tego uczucia. Bo nie jest to uczucie, które jakikolwiek człowiek (nawet w relacji dziecko-rodzic) może odczuwać. Absolut był jednak “miejscem”. Absolutną czernią ograniczoną z góry i z dołu czarnym sufitem i podłogą. Czułem się jak w pudełku, które nie było niczym ograniczone. Znów opisowy kretynizm. Ale tak to było. Tę czerń rozświetlały jednak, kolorowe “żelki”. Znów sprzeczność – ale czerń absolutna i świecące “żelki” wcale nie muszą się wykluczać. Nie umiem tego inaczej nazwać.

 

Były tam Istoty. Nie jestem pewny, czy to były Istoty, czy Energia w pojedynczej formie. Odczuwałem to jako Istoty i tego będę się trzymał w opisie. Nie było powitań, zachwytów i innych tego typu zachowań. Istoty powiedziały mi, że zapomnę Wszechwiedzę. Poprosiłem, żebym mógł zapamiętać cokolwiek z tego miejsca. Będzie mi wtedy łatwiej zrozumieć. Zapytali, co chciałbym pamiętać. Bez zastanowienia odpowiedziałem –

CZAS. Zabawy z czasem.

Zadawałem więc pytania o to, co wydarzyło się podczas poprzedniej ceremonii. Zapamiętałem trzy odpowiedzi, które tkwią mi w głowie i to one spowodowały utratę wiary. :-))) Zamieniłem WIARĘ na WIEDZĘ. Będę używał teraz w ogromnej ilości znaków “ “. Chcę przez to podkreślić, że opis słowny jest zupełnie niepasujący do tamtych wydarzeń, ale nic innego w ludzkim języku nie istnieje. Spróbuję to opisać w formie rozmowy (bo to było podobne do dialogu, tyle, że bez użycia słów czy mówienia czegokolwiek).

 

Jak to możliwe, że wszystkie czasy przeżywałem w jednym momencie? Jak Wy to wytrzymujecie? Jak nie gubicie się w tym wszystkim? Odpowiedzieli, że w tym wymiarze czas nie istnieje. Brzmiało to dokładnie tak:

Istnieliśmy na długo przed czasem, dlatego czas Nas nie dotyczy. Wszystkie „czasy” skupiają się w jednym punkcie. Wszechwiedza to wynik braku czasu.

 

Drugim, typowo ludzkim podejściem i pytaniem było poczucie przestrzeni (pośrednio więc i czasu – przemieszczania się). Zapytałem:

Skoro po ziemskiej śmierci będziemy tutaj, to co zrobię, gdy będę chciał z kimś porozmawiać? Wysłać smsa czy email? (Dokładnie tak brzmiało pytanie). Oni na to:

 

Możesz stworzyć sobie telefon… (tu pojawił się w moich “rękach”, których i tak nie było, przedmiot przypominający telefon) i możesz wysłać… tylko po co? Przestrzeń? (tu odbyliśmy podróż, miałem wrażenie, że byłem jednocześnie w każdym punkcie tej “przestrzeni”. Przecież wiesz wszystko. I usłyszałem “głosy” wszystkich. Po co więc cokolwiek wysyłać?

 

Ich spokój, Ich logika stwierdzeń i pewność tego, co “mówią”, była Absolutna.

 

Zapytałem o jedzenie, picie… Skoro nie mam fizycznego ciała, to jak wezmę talerzyk albo kubek, gdy będę chciał się napić. Pojawiła się szafka z talerzykami i kubeczkami. “Wziąłem” talerzyk…

 

Oni:

 

Jesteś głodny? Jesteś spragniony? Jest Ci zimno, ciepło?

 

Ja:

Nie.

 

Oni:

No to po co Ci to wszystko?

 

Ostanie pytanie brzmiało tak:

 

Co zrobię, jeśli tu już będę. Co się stanie, jeśli mi się znudzi?

 

Oni:

Istniejemy od zawsze… i jeszcze Nam się nie znudziło

 

Podczas zadawania pytań wciąż widziałem spokojny uśmiech, przyjazne spojrzenie, mimo, że nie widziałem nikogo. Miłość, bezgraniczna “cierpliwość”, oczywistość tego co mówili. Czułem, że WSZYSTKO jest mną, a ja jestem WSZYSTKIM. Nie umiem tego opisać. To jedno z odczuć nieopisywalnych.

 

Potem “mówili” już tylko Oni. Bez moich pytań.

 

Nie ma czegoś takiego jak Bóg, Bogowie. Nie istnieje coś takiego, jak Istoty Wyższe!

 

To mnie zaskoczyło. Mówili, że jesteśmy częścią tego, gdzie byłem. Jesteśmy jednością.

Nie ma potrzeby przybywania tu wcześniej

(tutaj mam wrażenie, że pojawiła się u mnie “niewypomyślana myśl” którą Oni i tak “usłyszeli” – prośba do ew. korekty. „NIEWYPOMYŚLANA MYŚL” to bardzo dobre określenie na to co chciałem napisać 😀

 

Gdy “wróciłem” na dół, zacząłem ziewać. Czyli wróciły Duchy. Wrócił także Feniks. Nie wiem, czy to było podczas kolejnego lotu z moim Feniksem, czy przed, czy po… to i tak nie ma znaczenia, bo czas to ściema 🙂 Duchy kazały mi pogrzebać przeszłość. Mówiły tak bardzo “otwarcie” o ludzkim postrzeganiu pewnych symboli. To było takie oczywiste. Pogrzeb – jako odcięcie się na zawsze od tego co było. Kazali mi zebrać wszystko, co trzymało mnie w przeszłości. Zapakować w jedno pudełko i zakopać. Zakopać “siebie” i “wszystkich”. Po powrocie do domu tak właśnie zrobiłem. To był ostatni rytuał, który zrobiłem. Napisałem list pożegnalny, zapakowałem wszystko i w zaklejonym plastikowym pudle, z łopatą poszedłem na swój pogrzeb. Dziwne jest być jednocześnie trupem, grabarzem i żałobnikiem.

 

Wtrącę tu jeszcze jedno zdarzenie, które było dla mnie dziwne. W trakcie podróży, człowiek się rusza. Zmienia pozycję. Ja wciąż trzymałem gorący kamień w dłoni. W pewnej chwili podniosłem dłoń a kamień wyleciał na koc, którym byłem przykryty. Ogarnęła mnie panika. Naprawdę. Usiadłem, szukałem go wszędzie. Nie udało się go znaleźć. Wróciłem “na górę”. Rano, gdy się obudziłem, kamień leżał obok materaca przy mojej ręce. Leżał na podłodze. Jak wariat chwyciłem go z radością… Zupełnie bez sensu… kamień był zimny, obcy. Przez chwilę chciałem go zagrzać, żeby wrócił tamten… usłyszałem/pomyślałem… wyrzuć go, już nie jest Ci potrzebny. Tak też zrobiłem. W tej samej chwili “zasnąłem i obudziłem się”, gdy na sali nie było już nikogo. Było przed 9 rano.

 

Kamień – wtrąciłem celowo na końcu tej części – bo nie mam pewności, czy to było faktycznie rano, czy to zdarzyło się podczas pierwszej części tej ceremonii. Jedyna “pewna” informacja, to to, że kamień rano faktycznie leżał tam, gdzie go już sam wyrzuciłem, gdy był zimny i „obcy”. To nie był ten kamień, który dał mi stary Indianin.

 

Znów podkreślę nieprzewidywalność Duchów Roślin. Jedna dawka o 19 z minutami – cała noc podróży. Cała noc bez wymiotowania. Cała noc bez Duchów (tylko początkowo, gdy powiedzieli, że idę wyżej i po powrocie, gdy dali mi wskazówki, co mam zrobić, gdy wrócę do domu). Cała noc bez analizatora.

 

Na tym zakończę moje wspomnienia. Osobny akapit należy się Szamanom i ich Psom. Tak, właśnie Psom (suczkom konkretnie :D, bo o tym nie wspominałem. Celowo.

Nie chciałem, żeby byli po prostu częścią tekstu. Chciałem o nich krótko napisać, ale osobno. Wyróżniając ich postaci.

 

Szamani mają dwie suczki. One pracują na równi z Szamanami (tyle, że nie przyjmują Ayi). Ale psy nie muszą. One widzą i czują więcej. Gdy ktoś potrzebuje pomocy, psy natychmiast są przy nim. Tylko w sobie znany sposób odczytują, gdzie się położyć. Co robić. Czasami wchodzą tylko pod koc. Czasem jednak liżą ręce, nogi. Biorą ręce uczestników w zęby. I to nie jest przypadkowe. Podczas pierwszej podróży z Ayą, wśród dziwolągów, psy były wykończone. Były naprawdę zmęczone. Ale twardo na drugiej ceremonii, wciąż były przy nas.

 

Podczas tegorocznej ceremonii nie napracowały się zbytnio. Troszkę podczas pierwszego dnia (podobno, bo do mnie nie podeszły ani razu). Były dwie osoby, które wymagały ich wsparcia. Oprócz oczywiście wsparcia Szamanów, które było ciągłe.

Szamani – niesamowici ludzie. Ciepli, weseli, otwarci. I absolutnie niezbędni podczas ceremonii. Wiedzą i widzą komu trzeba pomóc. Składam im podziękowanie i ślę dużo Dobrej Energii.

 

Na zakończenie moich wpisów, doprecyzuję tezę z początku. Straciłem wiarę 🙂 – i zamieniłem to na wiedzę. Ciężko to opisać. Ja po prostu WIEM, co widziałem, WIEM, co pamiętam. WIEM, co się zmieniło w moim życiu. To jakby ktoś powiedział, że nie wierzy w grawitację. No i co z tego. Ona jest. I tak właśnie wygląda teraz mój pogląd na to, co przeżyłem. Nie zmuszam nikogo to mojej wiedzy. Ale ja i tak wiem.

 

Co działo się później? Pani psychoterapeutka poszła w zapomnienie. Pożegnałem się na trzeciej sesji po powrocie. Już na pierwszej wiedziałem, że nie jest mi potrzebna. Ale chciałem jej o tym wszystkim opowiedzieć. Nie biorę żadnych wspomagaczy nastroju. Od powrotu z ceremonii NIE BYŁO ANI JEDNEGO złego dnia. Wokół mnie dzieją się rzeczy, które cieszą. Ludzie rozwiązują problemy, pary które były na skraju rozstania zmieniły się na lepsze. Może to jest to, że ja się zmieniłem. Że widzę dookoła siebie te dobre rzeczy, że się uśmiecham (syndrom nowego auta – ktoś chce kupić np. czerwone AUDI – to wszędzie widzi tylko te auta). Że każdy dzień jest niesamowicie prosty, idealny tak, jak tylko idealny być może, że nikt nigdy tak mnie nie kochał, jak te Istoty z “góry”. Mógłbym tu wymieniać i wymieniać, ale to nie ma większego znaczenia. Bo każdy pewnie odczuwa to na swój sposób.

Nie przejmuję się NICZYM!!! Nie chodzi tu, że olewam. To nie to. Po prostu – kurczaczek… po co :-)))) robię dalej swoje, mam dziecko, pracuję – bo żyję tu i teraz. Nie wyjeżdżam do Indii żeby żyć jak asceta. Bo to DLA MNIE nie jest potrzebne. Ja żyję tu i tu mam żyć. Gdy będzie czas na coś innego – to się i tak wydarzy.

 

Dalej pracuję, żeby zarabiać – bo takie mam teraz zadanie. Jestem odpowiedzialny za swoje dziecko, teraz to podwójnie, bo to dzięki niej znalazłem Feniksa.

 

Ja po prostu WIEM, co mnie czeka, gdy ciało przestanie być potrzebne.

Od jednego z moich znajomych padło pytanie – kiedy wracam na kolejną ceremonię. Nie trwało to nawet ułamka sekundy, gdy padła moja odpowiedź – a po co? Ja już wszystko wiem :-)))) Gdy będę miał wiedzieć więcej, Aya na pewno się o mnie upomni. Teraz, po drugiej ceremonii mogę użyć stwierdzenia – upomni się o mnie – JAK ZAWSZE.

ISTNIEJEMY OD ZAWSZE I JESZCZE NAM SIĘ NIE ZNUDZIŁO

Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 4 Zabawy z czasem – Czas to ściema

Moja druga podróż z Duchami Ayi.

Jak zwykle, przyjazd we czwartek. Tym razem inna grupa. Radosna, pozytywna, niektórzy byli już trzeci raz. Bardzo, bardzo weseli ludzie. Znów to było po coś. Dwa lata temu trafiłem na dziwolągi, bo sam nim byłem. Oblepiony złem, targany emocjami, pełen żalu, roszczeń, pretensji. Tak w tej chwili odbieram tamtego człowieka (mnie przed śmiercią).

Scenariusz ten sam.

Dzień 0 – ognisko z patyczków z naszych miejsc zamieszkania. Wrzucanie zapisanych kartek w ogień. Poznawanie się z przybyszami. Kolacja, rozmowy.

Dzień 1 – spacery, rozmowy sam ze sobą, praca nad intencją. Obiad, sen, przygotowania do ceremonii.

 

Wieczór. Wchodzimy na salę. Jest 7 osób. Moja intencja jest jasna i bardzo przemyślana. Chcę znaleźć Jajo Feniksa, przebaczyć przeszłość sobie i innym. Znaleźć miłość Źródła (nauczyć się kochać siebie)

Wcześniej zapomniałem o tym napisać, ale jest także wspólna intencja, o którą Szamani dbają. To bezpieczeństwo Nas na sali Ceremonialnej. Wizualizujemy nieprzepuszczalną kopułę nad nami, Strażników Astralnych. Tylko dobro może przejść przez kopułę. Wchodzimy z bagażem swojego “zła”, ale nic więcej z zewnątrz nie ma do nas dostępu.

Pierwsza dawka Ayi. Jestem spokojny. Wiem, że jestem bezpieczny. Zaczyna się. Niby jestem świadomy co będzie. Ale ale.. pojawia się, nazwałem go “analizator”. To świadoma część mnie. Totalnie poza wpływem Ayi. Wciąż coś dogaduje, wciąż szuka “dziury w całym”. Wciąż ma pretensje do mnie, że to robię, wciąż wytyka mi błędy, wciąż podważa wszystko, co się tam dzieje. Można było dostać szału. Zaczynam ziewać. Duchy wchodzą we mnie i zabierają mnie w podróż. Mnóstwo kolorów, kąpię się w dźwiękach, wpadam w tunel i jadę nim w nieznane. Trafiam w … no w sumie nigdzie. Pojawia się cała masa… ehhh.. nazwijmy ich “Doozers”. Moje pokolenie wie, kto to :-). Nie drwię z Nich. Wprost przeciwnie. Są, jak się okazuje, bardzo potrzebni. Czuję się jak Guliwer. Leżę, widzę na sobie/w sobie całą masę istot. Coś przykręcają (mam w sobie śruby i nakrętki!!), napinają, regulują. A wredny analizator wciąż gada. Wciąż ocenia. Wciąż jest ANTY. Aż wreszcie ktoś krzyknął (ale nie była to żadna z istot – naprawiaczy):

Leż wreszcie spokojnie i daj nam pracować!!!!

Analizator się zamknął, ja zdrętwiałem. Gdy się ocknąłem – poszedłem wymiotować. I tu stała się rzecz, od której wszystko się zaczęło, lub wciąż trwało. Zabawy z czasem. Właściwie ktoś bawił się mną i czasem. Nie wiem, ile byłem w toalecie. Wydawało mi się, że dwa lata… a może dopiero tam wszedłem. Cofałem się w czasie, a może nigdy tam nie byłem, może tego drugiego razu nie ma. Widziałem łazienkę sprzed dwóch lat, nie byłem pewny, czy to przypadkiem nie jest mój pierwszy raz na Ayahuasce. A może dopiero wyszedłem z sali, a to, co było, to tylko wizja przyszłości, której nie ma. Absolutne zagubienie, ale nie strach. Niczego nie byłem pewny. Wracam na salę. Ziewam, odpływam. Duchy zabierają mnie do ogromnej jaskini. Idąc przez jaskinię, zauważam !!! MOJEGO PRZEWODNIKA. Siedział jakby o poziom wyżej. Nasz wzrok się spotkał, jakby delikatnie kiwnął głową. Wcale nie chciałem do niego iść. Zrobiło mi się raźniej, gdy wiedziałem, że On tam jest. Niestety, analizator też wlazł tam ze mną. Nie umiałem go uciszyć. Moja głowa była pełna myśli o mojej intencji, o Feniksie, ale w każdą myśl wkradał się analizator. Duchy to chyba zauważyły, bo nagle pojawił się mój Przewodnik. Zapytał, skoro tak bardzo ta część mnie jest świadoma i ustawiona anty, a ja nie umiem tego zmienić, to skąd będę wiedział, czy znalazłem Jajo Feniksa, czy to, co znajdę, jest prawdziwe. Zaskoczyła mnie moja odpowiedź. Bo była natychmiastowa i kategoryczna. Powiedziałem, że jedyną istotą, która mnie kocha bezgranicznie, jest moja córka. Niech ona zdecyduje, co dalej. I pojawiła się moja córka. Zeszła w dół pieczary, jakby ścieżką w stronę czerwonego światła. Lawy z wulkanu. Analizator zamilkł, Istoty i Przewodnik stały obok mnie. Córka wróciła i wskazała na moje serce. Powiedziała – tato, tutaj jest Twoje Jajo Feniksa. Pokazała palcem, a moja klatka piersiowa otworzyła się (podobnie jak w wizji podczas podróży z bębnem, z robakami i popiołem wylatującym ze mnie). Tyle, że teraz wyjęła mi serce, które zmieniło się w rozpaloną do czerwoności skałę w kształcie piłki do rugby. Pomyślałem – znalazłem mojego Feniksa, znalazłem jajo.

 

To były moje ponowne narodziny. Tego wieczoru zmieniło się wszystko. Ale to musiało się stać, żebym mógł umrzeć podczas drugiego dnia i zapamiętać to, o czym napiszę.

 

Tutaj nastąpił najdziwniejszy moment. Otóż otworzyłem oczy i byłem ABSOLUTNIE świadomy. Jakbym nic nie zażył. Była godzina 22:15, może 22:20. Pierwsza Ceremonia trwa do około 23:30, 24:00. A ja byłem trzeźwo myślącym człowiekiem. Do przerwy po prostu leżałem i patrzyłem na innych. Przerwa nastąpiła około 24. Ale ja byłem szczęśliwy. Moja intencja była trafiona. Duchy odeszły. Jak się okazało później, tylko na chwilę. Bo po drugiej dawce Ayi, trafiłem z ich pomocą na statek kosmiczny, który jest na orbicie. Zamknę tutaj opowieść w sumie bardzo szybko. Drugą ceremonię tej nocy zdominowały tylko dwie rzeczy. Wymiotowałem przed podróżą na statek. Ale tym razem bez zabaw z czasem. I wizyta na statku obcych. Byłem… tyle wiem. Nie było mi dane zapamiętać niczego, prócz tego, że takiego statku i takiej formy technologii nie widziałem w żadnych filmie S-F. Pamiętam, że gdy rośliny przestawały działać, zamykały się grodzie na statku, niejako wypędzając mnie w stronę wyjścia. Obcy mówili, że nie mogą pozwolić mi zapamiętać tego, co widziałem w całości. Pamiętam maszynę do leczenia, naświetlali chorego. Pamiętam, że oni są również śmiertelni jak my, ale z większością chorób radzą sobie właśnie tą maszyną. Na statku nie było pokładów, nie było korytarzy. Wszytko było jakby w jednej hali. Dostęp w głąb statku mieli tylko oni oraz ja, gdy byłem w transie. Potem kolejne części oddzielały ściany ze światła. Gdy doszedłem do siebie – była 6 rano. To kolejna dla mnie ciekawa sprawa. Pierwsza sesja – krótka, około 2 godzin i byłem w pełni świadomy. Druga sesja trwała około 6 godzin i nie mogłem  powiedzieć, że jestem całkowicie świadomy po przebudzeniu rano. Duchy roślin są bardzo nieprzewidywalne.

 

c.d.n.

Czas pomiędzy podróżami. Nowe rozdanie.

Po moim pierwszym przemieleniu przez Duchy Ayi rozpoczęła się droga do nowego MNIE. Nie miałem pojęcia, że to się tak skończy lub raczej, że to się tak zacznie. A w sumie to lepiej zabrzmi, jeśli powiem – że to trwa.
W skrócie opiszę, co mnie spotykało przez dwa lata od pierwszej ceremonii.
Pierwsze warsztaty i osobiste spotkanie z Wojtkiem – Zen bez Zen – bardzo mocno wpłynęły na mnie. Tam miał być również mój pierwszy Szałas Potu. Bardzo się bałem. Jak wszystkiego zresztą, co nieznane. Szałasu nie było. Wydarzył się pewien incydent (uczestnicy wiedzą o czym mówię), a potem po prostu padało. „Uratowany!” – pomyślałem. Widać to nie był ten moment na mój pierwszy Szałas. Tam Wojtek pokazał mi moc Bębna. Zakochałem się i Bęben jest ze mną od tamtej pory (prawie od tamtej – bo chwilę trwało, zanim znalazłem swój. Lub inaczej: zanim bęben Navajo znalazł mnie przy pomocy człowieka o nazwisku Zacciah Blackburn).
Następnym etapem było całkiem sporo medytacji, ale dla kogoś. Nie dla relaksu, nie dla wizji. Było mi łatwiej wziąć bęben, żeby pomóc komuś niż pomóc sobie. Wymówka to było moje drugie imię.
To były medytacje o uzdrowienie. Wizualizowałem, że cała choroba przechodzi na mnie. Pewna osoba, bardzo malutka, była na granicy śmierci. Gdyby nie pomoc Wojtka i Jego Posłańców sam nie dałbym rady. Potrzebowaliśmy dużo niebieskiego i zielonego koloru. Zdarzały się rzeczy, które “dziwnym trafem” sprzyjały małej istotce. Również jeśli chodzi o kolory na białej sali oddziału OIOM.
Wyszła z tego, choć lekarze nie dawali jej szans. Przez tydzień była podłączona pod płuco-serce.
Wiele działo się także w moim życiu osobisto-uczuciowo-duchowym. Pomieszanie z poplątaniem. Trafiałem do różnych “specjalistów”, zażywałem różne “dobre leki”. Szkoda słów. Człowieka nie da się wpasować w szablon i lecieć jak z każdym. Psychologia może i jest dziedziną nauki, ale czysto teoretyczną. Bo emocje, odczucia w każdym z nas są inne. Jakże łatwo jest manipulować terapeutą i mówić to, co chce usłyszeć.
Wracajmy jednak do wydarzeń. Przełomem okazał się mój pierwszy zjazd Taraki (ale Taraki to już V)
Mój pierwszy Szałas Potu. Ogromne przeżycie. Prosiłem wtedy Kojota, żeby zrobił porządek w taki sposób, w jaki uważa za stosowne na ten moment. Po Szałasie zerwałem z szyi rzemyk (obrożę), owinąłem nim zioła (to był mój dar) i wszystko to wylądowało w ogniu.
Na efekty nie musiałem długo czekać, wieczorem stało się coś, co według Kojota było najlepsze (choć mnie zatkało, bo bardzo tego nie chciałem).
Ale z Duchami się nie dyskutuje. Potem, jak uparty osioł, robiłem wszystko, żeby tę sytuację odwrócić. W pewnym sensie się udało… aż do 18 grudnia. Wtedy nastąpił Armagedon.
Wybaczcie, że nie opisuję dokładnie o co chodziło. To zbyt osobiste. Ale świat się skończył.
Nastąpiła fala żalu, niemocy, poczucia krzywdy, dyplomatycznie mówiąc – “zdenerwowania”, etc.
Wciąż sesje ze “specjalistą od ludzkiego umysłu”, tabletki, tableteczki, proszki nasenne. MASAKRA!
I tu, jeszcze na zjeździe Taraki, wkracza Iza. Wystrzelona w kosmos Artystka, dzięki której zmieniłem myślenie o Artystach na bardzo pozytywne (nie będę mówił, co myślałem). Iza to usłyszała i wystarczy 🙂 Nie znając mnie wcale, rzuciła hasłem: “Pracuj z mocą Feniksa” (karteczkę mam do dziś, jak relikwię :).
Nie miałem pojęcia, co mam robić; łatwiej było użalać się nad sobą niż zapytać. W końcu jednak przyszedł moment, gdy zapytałem. Dostałem dokładne instrukcje co robić, a nie jak robić. Na tym polega cała zabawa. Sam musiałem do tego dojść. Pojawiła się w tym czasie informacja od Szamanów, że jest organizowana Ceremonia w czasie zaćmienia słońca – 20 marca. Miałem wrażenie, że Aya mnie znów znalazła. Pomiędzy grudniem a marcem medytowałem sporo razy. Od otrzymania instrukcji od Izy – bardzo dużo razy. To był strzał w 10. To była praca domowa, którą odrobiłem nieświadomie. To był początek poszukiwań Feniksa (konkretnie jaja Feniksa, bo wiedziałem, że to musi być TYLKO mój ptak, który urodzi się po raz pierwszy ze mną/przy mnie).
Umówiłem się i postanowiłem pojechać. Tydzień przed wyjazdem popełniłem, drugi w swym życiu, Szałas Potu u Nesa. To było ekstremalne przeżycie. Nes wszystkie sesje robi “na mokro” (u Wojtka tylko ostatnia jest taka). Wiele też nauczyłem się w kwestii relacji między ludźmi.
Znów pewność, że tak miało być. To był Szałas oczyszczający mnie fizycznie. Bardzo, bardzo mnie to poskładało. Wydawało mi się, że nie dam rady. Ale wiem, że to było po coś. Kameralność była także czymś nowym. W Szałasie byłem tylko z Nesem.
Pomiędzy powrotem od Nesa a wyjazdem na ceremonię miałem – jak zwykle we wtorek – spotkanie z “lekarzem teoretykiem od umysłu”. Duchy jednak miały inne plany. Lekarz zachorował dość gwałtownie. A dowiedziałem się o tym w poniedziałek po godzinie 20.
Odezwała się Ania z Nowego Yorku. Pisałem o tym wcześniej. Coś bardzo nie chce, żebym jechał.
Czwartek – jadę.
Moja druga podróż z Duchami Ayi.
c.d.n

Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 3 Ayahuasca – wyzwolenie

Dzień 2 – druga ceremonia.

 

Druga ceremonia, jak zwykle, rozpoczęła się około 19:30. I również – jak zwykle – była inna. Niestety, też bardzo ciężka fizycznie dla mnie. Duchy Ayi postanowiły mi pokazać, co się dzieje z człowiekiem, gdy zatapia się w złej energii. Gdy pielęgnuje (nawet nieświadomie, jak w moim przypadku) w sobie ból, żal, bycie ofiarą. To, jak w każdym zdaniu próbujemy “narkotyzować się” współczuciem innych. Każdą rozmowę kierujemy podświadomie (lub świadomie) na tory: jaki to ja jestem biedny miś… Euforia trwa chwilę, jak zastrzyk z morfiny, a potem pozostaje pustka. Bo w czterech ścianach nikt nie użali się nad moim losem. Stan przez obydwie ceremonie tej nocy był podobny i raczej mało uroczy. Duchy wciąż wchodziły we mnie przy ziewaniu i zabierały w miejsca, w których nie było mi dobrze. Głównie przeszłość, ale były również wizje moich obaw aktualnych, moich “wydaje mi się, że tak jest”. Ludzie z przeszłości (choć czas to ściema i przeszłość jako taka wcale nie istnieje 🙂 sytuacje, rozmowy. Jakbym to wszystko przeżywał jeszcze raz. I natrętna, jak mi się wtedy wydawało, postać pewnej kobiety… głos wewnętrzny wciąż powtarzał : „To ona jest twoim aniołem”. Odrzucałem te myśli, karmiąc się tym, co wydawało mi się wtedy słuszne.

 

Gdy otwierałem oczy – widziałem wciąż tę dziewczynę, która od początku była “zła”. Działo się z nią coś złego. Fizycznie – Szamani okrywali ją kocami i wszystkim czym się dało, bo było jej zimno. Leżałem obok niej i też czułem chłód. Rano okazało się, że miała na sobie ponad 10 warstw koców, śpiworów. To, co ja widziałem, było przerażające. Była w lesie, szedłem za nią. Las był mroczny, nie wiem skąd, ale czasami pojawiało się światło. Nagle ona zaczęła wchodzić w głąb ziemi. Pod ogromne drzewo. Pod rozległymi korzeniami była pieczara – całkowicie ciemna. Widziałem ją pomimo totalnej czerni. Bardzo się bała. Co chwilę (unikam stwierdzenia “co jakiś czas” 🙂 ) moje wizje przecinały widok na jawie. Tak, to było najgorsze. To, co widziałem w moich wizjach, działo się wewnątrz mnie, gdy ziewałem. Gdy “od-ziewywałem” i Duchy wychodziły – otwierałem oczy i widziałem tę dziewczynę pod stertą koców i równocześnie las, pieczarę i ogromny strach. Jeden z Szamanów wciąż był przy niej. Coś szeptał, dziewczyna zaczęła płakać. Pieczara pod drzewem zniknęła, podobnie jak las. A ja odpłynąłem… nigdzie!

 

Tak zakończył się dzień drugi. Oszczędziłem opisów wyjść do toalety, gdy Aya robi porządki, bo to część niezmienna. Ale czy na pewno?

 

Podczas drugiego dnia ceremonii wciąż byłem sam (w głowie, duchowo) – pozostawiony tej czynności w toalecie. Bez głosów, bez wizji. Tylko dźwięk i kolory były zmienione. Samotność w takiej chwili jest przerażająca.

 

To właściwie mógłby być koniec mojego pierwszego spotkania z Ayahuascą, ale muszę dopowiedzieć jeden element. BARDZO istotny. Otóż, jak to rano, były opowieści o nocnych podróżach. Po pierwsze – to, co mnie zaskoczyło, to ta dziewczyna… To był ktoś inny. Po drugie – to co mówiła było szczere (wcześniej nikt nie miał wątpliwości, że ściemnia jak z nut).

 

Opowiadała o swojej wizji. Dziwne było to, że nie pamiętała nic z tego, co było wcześniej. Nie pamiętała, m.in., że było jej zimno. Miałem wrażenie, że zapamiętała tylko to, co działo się po szeptach Szamana i jej płaczu. Gdy ja już byłem NIGDZIE.

 

Była w krainie Muminków. Widziała wszystkie bajkowe ludziki. Najważniejsze dla mnie z tej jej opowieści były te oto słowa:

„Spotkałam tam moją mamę. Przyniosła mi kromkę chleba z masłem. Długo się przytulałam do niej. Mama była jedyną postacią <<niemuminkową>>”.

Po zakończeniu tej krótkiej opowieści dziewczyna się rozpłakała. Śmiała się i płakała. To wszystko było cudowne, szczere i bardzo spontaniczne.

 

Przy pożegnaniu z uczestnikami nie wytrzymałem i powiedziałem głośno: – Jesteś kimś innym niż dwa dni temu. Pozostali przyznali mi rację. Pożegnanie było niesamowite, bo najwięcej i najdłużej właśnie ONA była przytulana i żegnana. Byliśmy jak pszczoły lecące do miodu. Zmiana o 180 stopni.

 

Na tym zakończyła się moja pierwsza podróż z Duchami Roślin. Zmiany trwały dwa lata. Wydarzyło się mnóstwo rzeczy. Zjazd Taraki (mój pierwszy) dał impuls do tego, co stało się jako następstwo zjazdu.

Opowiem resztę – również w odcinkach. Opowiem to, co wydarzyło się od Zjazdu Taraki (dzięki TARAKO!) do 21 marca 2015, czyli gdy narodziłem się ponownie razem z moim Feniksem (dzięki IZO! 🙂

Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 2 Ayahuasca – wyzwolenie

Doszedłem do toalety. Wymiotowałem. Nie wiem, ile to trwało. Każdy dźwięk wydawał się metaliczny, jakby puszczony w metalowej rurze. Czułem, że ktoś trzyma mnie za głowę i nie pozwala odejść od muszli. Głos wciąż pytał –
Czy wiesz, na co się decydujesz? Czy wiesz, co oznacza niepełnosprawność? Czy wiesz, co to padaczka? Obiecaj mi głośno, że zastanowisz się nad tym, co chcesz zrobić.
Broniłem się przed tym, ale gdy już nie miałem czym ani siły wymiotować pomyślałem – OBIECUJĘ…
usłyszałem:
-Masz to powiedzieć głośno!
Wypowiedziałem to jak sobie życzył Głos. Obiecuję, że zastanowię się nad tym, czego chcę i do czego dążę.
Nagle przestałem wymiotować i mogłem wstać. Wróciłem na salę ceremonialną. Zacząłem ziewać. Strasznie mocno i strasznie szeroko. Nie wiedziałem, dlaczego. To wyjaśniło się dopiero po dwóch latach. Podczas ostatniej podróży z Duchami Ayahuasca. To droga do wejścia duchów w ciało. Przez usta. Ziewam, aby ułatwić wejście we mnie Duchom.
Ziew – znalazłem się na plaży.
Wydawało mi się, że znam tę plażę ze swoich snów. Nawet wiem, z którego. Plaża była płaska i ograniczona z jednej strony stromą skałą, ale nie urwiskiem, a skałą w górę. Na plaży dom. Drewniany, kwadratowy, z ostrym dachem i czubkiem z połączenia 4 trójkątów każdej ze stron dachu. Podszedłem do domku, wszedłem na drewniane schodki (może 4, może 5) i zobaczyłem Jego. Mojego przewodnika. Siedział na ogromnym drewnianym krześle pośrodku domu. Ja się ucieszyłem. On zdecydowanie mniej. Zapytał jeszcze raz o moją intencję. Odpowiedziałem, że przecież mówiłem. Chciałem go spotkać. Na co On powiedział.
– To była najgłupsza intencja, jaką mogłeś wypowiedzieć. Jesteś szczególarzem. Do granic absurdu. Powiedziałeś, że chciałeś mnie spotkać. No to spotkałeś. Według Ciebie powinno to brzmieć, że chciałeś SIĘ SPOTKAĆ ze mną. A tak, straciłeś możliwość zadawania pytań. Rozmowy. W końcu sam tego chciałeś. Spotkać mnie. Tylko po co?
– żeby było miło. Odpowiedziałem
– no to nie jest miło. Zaraz Ci pokażę Twoją prawdziwą intencję. Jest zła. Pokażę Ci, jak to jest być chorym. Nie masz pojęcia czego chcesz.
Wszystko zniknęło – ja dostałem ataku padaczki. To niestety wiązało się z moją ukrytą, złą moralnie intencją. (Nie, nie chciałem mieć padaczki. Osobista sytuacja życiowa. Przepraszam, ale nie chcę opisywać tego w szczegółach. Po prostu to było związane z moim życiem lub bardziej ze związkiem emocjonalnym.) Nie umiałem zapanować nad własnym ciałem. Wykręcało mnie, bolało. Szamani próbowali mnie trzymać. To było bardzo przykre doświadczenie. Byłem świadomy – totalnie świadomy. Jakbym nie wypił ziół. A mimo to nie mogłem zapanować nad sobą. Znów nie wiem, ile to trwało, mam wrażenie, że całą wieczność. Nie było już kolorów, nie było błogości. Był ból, strach i dezorientacja.
Nagle poczułem, że znów muszę iść wymiotować. Ciało znów mnie słuchało, w tym sensie, że mogłem wstać i wyjść z sali. Czułem się jednak strasznie samotny. Wymiotowałem, ale tym razem duchowo byłem sam. W mojej głowie była cisza i pustka. Gdy wróciłem na salę ceremonialną, była przerwa. Czyli było około północy. Przykryłem się kocem i wpatrywałem w zegarek. Była wciąż 11:30. Ta godzina utkwiła mi w pamięci, bo trwała całą noc. Podczas drugiej ceremonii pojawiło się właśnie stwierdzenie:
– Czas to ściema.
Zawsze gdy spojrzałem na zegarek, była 11:30 (chociaż w ciągu dnia, sprawdzałem, zegar pokazywał poprawną godzinę).
Druga część ceremonii była zupełnie inna. Była obserwacją innych. To było niesamowite doświadczenie. Widziałem tych ludzi wcześniej, a teraz byli kimś innym. Jak się później okazało, moje wizje były spójne z ich opowieściami następnego dnia rano. To także jest częścią spotkania. Rano, przy śniadaniu każdy opowiada, co przeżył. Jestem rannym ptaszkiem, więc obudziłem się bardzo wcześnie. Poszedłem do kuchni i czekałem, aż wstaną pozostali. Wcześniej wstał też jeden z Szamanów. Opowiedziałem o wszystkim, co widziałem. O tych ludziach, którzy nie byli sobą tej nocy.
Gdy przyszła pora opowieści, ja otwierałem coraz szerzej usta ze zdziwienia, Szaman tylko kiwał głową. Ludzie opowiadali moje wizje, ale widziane ich oczami!!!! Wspólne myślenie, powiązanie jaźni? Kobieta, która była najbliżej mnie na sali – podczas Ceremonii widziałem i wiedziałem, że to mężczyzna, że nie jest z Ziemi, że rękami odbiera jakieś sygnały ze swojej planety. To było nawet widać, bo wystawiała wysoko ręce, dłonie układała jak anteny. Gdy zaczęła mówić o swojej podróży… Jest na Ziemi pierwszy raz, na swojej planecie jest mężczyzną. Tutaj musi nauczyć się leczyć innych. Leczyć rękami. Aż chciałem krzyknąć – przecież to moja wizja.
Była tam także dziewczyna, z którą nie dało się przebywać dłużej niż kilka chwil. Ból głowy, nudności, rozdrażnienie. Nie były to tylko moje odczucia. Ona miała w sobie coś złego. Była mroczna, “lepka” i bardzo dziwna. Ciągłe kłótnie z Szamanami (!) próby dyskredytacji ich działań, ciągłe mówienie, że ona zrobi to lepiej.
Jestem bardzo pokojowy. Nie wtrącam się, na ogół odwracam się na pięcie i wychodzę, jeśli poglądy kogoś mnie rażą. Ale w jej przypadku miałem w sobie ogromną agresję. Miałem ochotę skręcić jej kark po 15 minutach od przyjazdu dnia 0. Ciekawe jest to, że jej opowieści nie pamiętam. Nie pamiętam tej pierwszej. Bo drugiego dnia stało się coś dziwnego.
Kolejną opowieścią była opowieść Ani z Nowego Yorku. Od dzieciństwa miała problemy z szyją. Ciągłe bóle, urazy. Była w USA (mieszka tam na stałe) u Szamana, który nie umiał jej pomóc. Ja, w swojej wizji widziałem dziecko, ją w ciąży. Jakiś ślub. U niej pojawiła się kobieta w ciąży, w szarej sukni, powieszona na drzewie. Może jej dolegliwości szyjne, to echo poprzednich wcieleń.
Postać Ani pojawiła się także teraz. Gdy 2 lata temu wymieniliśmy się emailami, pisałem do niej po powrocie. Dzwoniłem. Raz odpisała, potem chwila rozmowy, że ma dużo pracy, że nie ma kiedy pisać. Kontakt generalnie się urwał szybciej niż się zaczął i nie przetrwał.
W marcu tego roku, 4 dni przed wyjazdem na ceremonię, w skrzynce list od Ani (!) Pytała co u mnie, że przypomniała sobie o swojej starej skrzynce email (??). Napisałem, że jest dobrze (lub ma być dobrze), bo jadę na drugą ceremonię. Muszę wszystko zmienić itd. itd. Ku mojemu zdziwieniu odpisała po chwili – ale duchowo, to nie była ta sama dziewczyna. Odpisała, żebym tego nie robił, że to zło, że tylko modlitwa do Boga może mi pomóc, że to jest bardzo niebezpieczne itd itd. Przeżyłem lekki szok. Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Coś/ktoś bardzo nie chciał, żebym pojechał. Śmieszy mnie tylko forma i tematyka. Zupełnie nietrafiona. Ja i Bóg? Ja i modlitwa w tym sensie katolicko/chrześcijańsko/innym? Ale nie ukrywam, że mnie zatkało. Duchy „przeszkadzajki” słabo odrobiły zadanie domowe.
Ani ona więcej nie napisała, ani ja nie odpowiedziałem na ostatniego mejla z przestrogami przed Ayą.
Dzień 2 – druga ceremonia.
c.d.n.

Ayahuasca – moje boje i uzdrowienie – część 1 Ayahuasca – wyzwolenie. (Czas to ściema)

Postanowiłem napisać swoją historię. Nie robię tego w formie spowiedzi. Nie potrzebuję tego. Moja historia i droga którą przebyłem, być może przyda się komuś, kto jest w podobnym miejscu w tym wymiarze.

Nie jest to także poradnik, przewodnik, tekst doradczy czy inny.  Ayahuasca sama znajdzie drogę do każdego. Napiszę to w odcinkach i niejako w dwóch odsłonach. Dwa lata temu i teraz, gdy stało się to, co stać się miało. Druga ceremonia była przełomowa dla mnie.

 

Ponad dwa lata temu, nie pamiętam w jakich okolicznościach – czytałem coś w sieci i pojawiło się słowo, jak się okazało później, klucz. Klucz do pozbycia się “wiary”. Przewrotność tej tezy i radykalizm może zaskakiwać. Rozwinę więc to zdanie. Klucz do pozbycia się “wiary” – zamiany wiary w wiedzę. Teraz brzmi lepiej prawda?

 

Zdecydowałem. Napisałem do Szamanów którzy organizowali ceremonię. Umówiłem się i pojechałem.

 

Zwykły dom, “zwykli” Szamani. 7 osób które przyjechały uczestniczyć w ceremonii. Każdy z inną intencją. Postanowiłem opisać wszystko, żeby każdy, kto to będzie czytał, miał obraz co się dzieje dzień po dniu. Najwięcej będzie opisów czasu ceremonii. Najtrudniej będzie opisać emocje. Tekst nie rozwieje obaw, wątpliwości. Każdy przeżywa to na swój sposób. Da jednak (mam nadzieję) jakiś obraz tego co dziać się może.

 

Dzień 0

Przyjazd, przywitanie i zapoznanie się z miejscem, ludźmi. Kolacja i rozmowy o każdym z nas. O przyczynach, intencjach, wcześniejszych doświadczeniach. Wegańskie i wegetariańskie jedzenie. Ścisła dieta według zaleceń Szamanów.

(Tu wtrącę swoje trzy grosze, doświadczenia, które u mnie się sprawdziły. Dietę lekkostrawną (ja zastosowałem radykalną – płynną dietę, zupy krem, warzywa i całą resztę po prostu przepuszczałem przez mikser i wypijałem) zacząłem już 7 dni przed wyjazdem.)

Wieczorem ceremonia spalenia słabości i nadmiarowości, cech nas samych, zapisanych na kartkach. Ognisko zrobione z gałązek przywiezionych z naszych miejsc zamieszkania. Każdy pali więc cząstkę siebie.

 

Dzień 1

Śniadanie. Wyjazd w plener. Ceremonia wypowiadania zwolnienia się z przysiąg przeszłości, z przyrzeczeń, ślubów itd. Zwolnienie świadków tych zdarzeń z odpowiedzialności pilnowania nas, aby trwać w tych przesięgach. Powrót i czas wolny. Czas na bycie z samym sobą, pracą nad intencją.

 

Wieczór. Przygotowania do ceremonii. Wejście na salę rytualną. Wszyscy ubrani są w białe ubrania. Mimo całej otoczki spokoju i dobroci – ja wewnętrznie jestem przerażony. Jestem daleko od domu, obcy ludzie dają mi do wypicia jakieś zioła. Nie wiem, co to jest, nie wiem, jak to działa. Tysiące myśli na sekundę. Może rano nigdy nie nadejdzie. Może mnie zabiją. Tak. Takie miałem obawy. Śledziłem każdy ruch, każde słowo starałem się rozdzielić na miliony części, żeby wykryć spisek. Zapyta ktoś – to po co tam pojechałeś. Odpowiedź jest jedna. Miałem intencję. Chciałbym powiedzieć tutaj – na moje nieszczęście to była zła intencja. Zła w sensie formy, ale i zła moralnie. Była głęboko we mnie. Intencja wypowiedziana przed ceremonią na głos była przykrywką. Nie powiem jednak “na moje nieszczęście”. Wprost przeciwnie. To, co się stało, było “po coś”. Miało swoją przyczynę, miało i skutek.

 

Intencja wierzchnia dnia pierwszego – spotkać swojego Przewodnika. Tę postać ze snów o windach. Na pierwszy rzut oka – cudowna, wspaniała intencja. Doświadczenie pokazało, że to najgłupsze co mogłem wypowiedzieć. O intencji wewnętrznej, tej prawdziwej, nie chcę pisać w szczegółach. Powiem tylko jedno (co Wojtek też zawsze powtarza) NIE WOLNO mieć złych intencji, nawet gdy wydaje się, że ona jest dobra. Przykład tej złej – niech ktoś się z kimś rozstanie (ze związku), bo w innym będzie szczęśliwszy. Totalnie zła forma. Totalnie zła intencja.

 

Zaczęło się po jakimś czasie. Tutaj zatrzymam się na chwilę, choć znów ciekawie to zabrzmi. Chwila nie istnieje, czas nie istnieje – bo czas to ściema. Tak powtarzałem przez całą ceremonię. Dlaczego? Wszystko wyjaśni się „po drodze”.

 

Aya zabrała mnie na plac zabaw. Tak, kolorowy plac zabaw, pełen dźwięków, które spadały na mnie pod postacią kolorowych pasm gęstej farby. Byłem oblepiony muzyką i kolorami. Było błogo, wspaniale… gdy znów dopadł mnie strach. Szamani. Zbliżali się. Grzechotki, bębny.. to na pewno przykrywka. Ich trucizna zaczyna działać. Oni o tym wiedzą. Każdy ich ruch wyrywał mnie z tamtego świata. Byłem wciąż pomiędzy wymiarami. Moje świadome i upierdliwe JA wyrywało mnie w ten wymiar. Na tę badawczą i racjonalną cząstkę mnie Aya nie miała wpływu. Badałem ich zachowania. Czekałem na cios. Brzmi to jak wyrwane z horroru. Ale tak się czułem. Miałem w sobie dużo zła. Dużo negatywnej energii. Musiałem wyjść z sali i po prostu zwymiotować. Aya zaczęła porządki.

c.d.n.