Czas pomiędzy podróżami. Nowe rozdanie.

Po moim pierwszym przemieleniu przez Duchy Ayi rozpoczęła się droga do nowego MNIE. Nie miałem pojęcia, że to się tak skończy lub raczej, że to się tak zacznie. A w sumie to lepiej zabrzmi, jeśli powiem – że to trwa.
W skrócie opiszę, co mnie spotykało przez dwa lata od pierwszej ceremonii.
Pierwsze warsztaty i osobiste spotkanie z Wojtkiem – Zen bez Zen – bardzo mocno wpłynęły na mnie. Tam miał być również mój pierwszy Szałas Potu. Bardzo się bałem. Jak wszystkiego zresztą, co nieznane. Szałasu nie było. Wydarzył się pewien incydent (uczestnicy wiedzą o czym mówię), a potem po prostu padało. “Uratowany!” – pomyślałem. Widać to nie był ten moment na mój pierwszy Szałas. Tam Wojtek pokazał mi moc Bębna. Zakochałem się i Bęben jest ze mną od tamtej pory (prawie od tamtej – bo chwilę trwało, zanim znalazłem swój. Lub inaczej: zanim bęben Navajo znalazł mnie przy pomocy człowieka o nazwisku Zacciah Blackburn).
Następnym etapem było całkiem sporo medytacji, ale dla kogoś. Nie dla relaksu, nie dla wizji. Było mi łatwiej wziąć bęben, żeby pomóc komuś niż pomóc sobie. Wymówka to było moje drugie imię.
To były medytacje o uzdrowienie. Wizualizowałem, że cała choroba przechodzi na mnie. Pewna osoba, bardzo malutka, była na granicy śmierci. Gdyby nie pomoc Wojtka i Jego Posłańców sam nie dałbym rady. Potrzebowaliśmy dużo niebieskiego i zielonego koloru. Zdarzały się rzeczy, które “dziwnym trafem” sprzyjały małej istotce. Również jeśli chodzi o kolory na białej sali oddziału OIOM.
Wyszła z tego, choć lekarze nie dawali jej szans. Przez tydzień była podłączona pod płuco-serce.
Wiele działo się także w moim życiu osobisto-uczuciowo-duchowym. Pomieszanie z poplątaniem. Trafiałem do różnych “specjalistów”, zażywałem różne “dobre leki”. Szkoda słów. Człowieka nie da się wpasować w szablon i lecieć jak z każdym. Psychologia może i jest dziedziną nauki, ale czysto teoretyczną. Bo emocje, odczucia w każdym z nas są inne. Jakże łatwo jest manipulować terapeutą i mówić to, co chce usłyszeć.
Wracajmy jednak do wydarzeń. Przełomem okazał się mój pierwszy zjazd Taraki (ale Taraki to już V)
Mój pierwszy Szałas Potu. Ogromne przeżycie. Prosiłem wtedy Kojota, żeby zrobił porządek w taki sposób, w jaki uważa za stosowne na ten moment. Po Szałasie zerwałem z szyi rzemyk (obrożę), owinąłem nim zioła (to był mój dar) i wszystko to wylądowało w ogniu.
Na efekty nie musiałem długo czekać, wieczorem stało się coś, co według Kojota było najlepsze (choć mnie zatkało, bo bardzo tego nie chciałem).
Ale z Duchami się nie dyskutuje. Potem, jak uparty osioł, robiłem wszystko, żeby tę sytuację odwrócić. W pewnym sensie się udało… aż do 18 grudnia. Wtedy nastąpił Armagedon.
Wybaczcie, że nie opisuję dokładnie o co chodziło. To zbyt osobiste. Ale świat się skończył.
Nastąpiła fala żalu, niemocy, poczucia krzywdy, dyplomatycznie mówiąc – “zdenerwowania”, etc.
Wciąż sesje ze “specjalistą od ludzkiego umysłu”, tabletki, tableteczki, proszki nasenne. MASAKRA!
I tu, jeszcze na zjeździe Taraki, wkracza Iza. Wystrzelona w kosmos Artystka, dzięki której zmieniłem myślenie o Artystach na bardzo pozytywne (nie będę mówił, co myślałem). Iza to usłyszała i wystarczy 🙂 Nie znając mnie wcale, rzuciła hasłem: “Pracuj z mocą Feniksa” (karteczkę mam do dziś, jak relikwię :).
Nie miałem pojęcia, co mam robić; łatwiej było użalać się nad sobą niż zapytać. W końcu jednak przyszedł moment, gdy zapytałem. Dostałem dokładne instrukcje co robić, a nie jak robić. Na tym polega cała zabawa. Sam musiałem do tego dojść. Pojawiła się w tym czasie informacja od Szamanów, że jest organizowana Ceremonia w czasie zaćmienia słońca – 20 marca. Miałem wrażenie, że Aya mnie znów znalazła. Pomiędzy grudniem a marcem medytowałem sporo razy. Od otrzymania instrukcji od Izy – bardzo dużo razy. To był strzał w 10. To była praca domowa, którą odrobiłem nieświadomie. To był początek poszukiwań Feniksa (konkretnie jaja Feniksa, bo wiedziałem, że to musi być TYLKO mój ptak, który urodzi się po raz pierwszy ze mną/przy mnie).
Umówiłem się i postanowiłem pojechać. Tydzień przed wyjazdem popełniłem, drugi w swym życiu, Szałas Potu u Nesa. To było ekstremalne przeżycie. Nes wszystkie sesje robi “na mokro” (u Wojtka tylko ostatnia jest taka). Wiele też nauczyłem się w kwestii relacji między ludźmi.
Znów pewność, że tak miało być. To był Szałas oczyszczający mnie fizycznie. Bardzo, bardzo mnie to poskładało. Wydawało mi się, że nie dam rady. Ale wiem, że to było po coś. Kameralność była także czymś nowym. W Szałasie byłem tylko z Nesem.
Pomiędzy powrotem od Nesa a wyjazdem na ceremonię miałem – jak zwykle we wtorek – spotkanie z “lekarzem teoretykiem od umysłu”. Duchy jednak miały inne plany. Lekarz zachorował dość gwałtownie. A dowiedziałem się o tym w poniedziałek po godzinie 20.
Odezwała się Ania z Nowego Yorku. Pisałem o tym wcześniej. Coś bardzo nie chce, żebym jechał.
Czwartek – jadę.
Moja druga podróż z Duchami Ayi.
c.d.n

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *