Temazcal, czyli Szałas po majańsku

Temazcal – Szałas Potu w tradycji Majów.

Ostatnie dni były dla mnie powrotem do początków mojej drogi. Do pierwszej Ceremonii Szałasu Potu.

Tym razem w tradycji Majów. Oczywiście chodzi o ich potomków, o plemiona które kultywują ich tradycje. Ceremonię prowadził Tako, szaman z Meksyku (tak ogólnie, bo nazwy ludu i konkretnego miejsca pochodzenia z powodu nieznajomości hiszpańskiego i geografii tamtych rejonów, nie jestem w stanie dokładnie podać). Tako opowiadał o tradycji przejętej od swojego dziadka, o tradycji jego ludu. Większość pokrywała się z tym co znałem z moich pierwszych Szałasów. Tym razem doszło coś innego. Tradycyjne pieśni witające Kamienie, pieśni intonowane przez Tako w języku jego plemienia (nie do odtworzenia nawet fonetycznie), ale i po hiszpańsku. Niezwykła była też ilość wody wylewanej w trakcie Ceremonii na kamienie. Temperatura przez to robiła się bardzo wysoka w bardzo krótkim czas. Ciekawą nowinką dla mnie było dodanie do drugiego wiadra z wodą całego pęczka Białej Szałwii. Zapach w Szałasie był niepowtarzalny, sam uwielbiam zapach palonej Białej Szałwii. Na tym kończą się podobieństwa nazwijmy to techniczne, a zaczynają się różnice we mnie. Pierwsza sprawa to to, że Temazcal był zawsze o poranku, przez 4 kolejne dni. Przestrzeń „sadzała” mnie w różnych miejscach, aż w ostatnim dniu siedziałem chyba najbliżej środka kręgu z kamieniami. Co dziwne, ostatni Temazcal był dla mnie najłagodniejszym w sensie duchowym (przez co i fizycznie nie odczuwałem tej temperatury). Tako też wspominał o swojej drodze, gdy razem z dziadkiem wchodził do szałasu. Gdy przekroczysz granicę i zrozumiesz po co tam jesteś, wszystko staje się nieważne. Gorące i mokre powietrze wdychane głęboko do płuc rozpala ciało od środka, gorąc kamieni parzy skórę. Nagle stajesz się niedotykalny. Robi się zimno! Wydaje się, że ciało ma większą temperaturę niż wnętrze namiotu. Bardzo dziwne uczucie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego. Ostatnia faza Ceremonii to kąpiel w zimnej wodzie. Tam gdzie byłem miałem do wyboru staw i rzekę. Zawsze wybierałem rzekę. Pierwszy Temazcal zmiótł mnie na cały dzień. Zrobił ze mnie wydmuszkę. Sen, sen, sen. Drugi dzień – siła. Nie spałem do późnych godzin wieczornych (w moim przypadku to naprawdę wyczyn. Kładę się wcześnie, ale wstaję prawie o świcie). Zrobiłem po okolicy grubo ponad 15 km. Wciąż mnie nosiło. Trzeci dzień przyniósł spokój i co najważniejsze dla mnie – naprawę fizyczną ciała. Odpuściły dolegliwości stawu biodrowego, mięśni i ścięgien, przyszło zrozumienie po co przyjeżdżam w to miejsce. To było jak eksplozja umysłu. Olśnienie i jak zwykle w takich sytuacjach, zdziwienie, że odpowiedź była tuż obok. Widoczna i na wyciągnięcie ręki. Dopiero ekstremalne doświadczenia uwalniają rozumienie. Intencja staje się faktem. Ostatnia kąpiel również była niesamowita. Rzeka nie była zimna. Przyjęła mnie od razu w całości. Szukałem miejsca, gdzie mogłem się schłodzić. Umysł wciąż nie czuł zimna (a Rawka w tym miejscu ma całkiem mocny nurt, więc i chłód jest, bo był w każdy dzień wcześniej). Ciało nie czuło zimna. Biologia jednak prześwitywała ponad świadomość (lub nieświadomość) i zacząłem tracić przytomność. Tak to czułem. Ledwo wyszedłem z wody wciąż czując wewnętrzny Ogień.

Potem było już tylko „gorzej” (ale naprawdę to lepiej). Zaczął się proces detoksykacji ciała przez wszystkie naturalne drogi. Bez szczegółów, każdy się domyśli. Mogę to porównać tylko z tym, co się dzieje podczas Kambo. Trudny i długi powrót autem do rodzinnego miasta. Bardzo dużo wymuszonych przystanków. Jednak siła i brak zmęczenia towarzyszyły mi przez całą drogę. Powrót do domu uwolnił spięte ciało, adrenalina trzymająca mnie w jednym kawałku mogła zniknąć. Miałem ponad 38 stopni gorączki. Dreszcze. Spałem prawie całą noc pod dwoma kocami, kołdrą i w skarpetkach. Poniedziałek – sen. Totalna niemoc. Kontynuacja procesu oczyszczania. Wtorek do 14 oszołomienie, sen, niemoc. Obudziłem się w okolicach 14 i byłem kimś innym. W pełni sił, w pełni władz umysłu. Silny, bez śladów tego co się działo. W głowie jedna myśl, w głowie była ta wiedza która przyszła do mnie przez ostatnie 4 dni. Świeciła jak latarnia morska. Poczucie szczęścia i spokoju. Siła pewności tego czego doświadczyłem. Nie chcę mówić o szczegółach, bo to zbyt osobiste i zachowam to dla siebie. Jednak jest coś czym podzielę się, a każdy może rozwinąć w dowolną stronę. To co widziałem w miejscu Ceremonii Temazcal to ludzie. Ludzie wolni, szczęśliwi. Tam było widać miłość. Można było jeść ją garściami poprzez przebywanie w tym otoczeniu. Nie chodzi o Temazcal. Temazcal było częścią czegoś większego. Ludzie szczęśliwi, wolni i którzy kochają są czystą formą piękna. Oni są pięknem.

Szałas Potu pod Kłodzkiem.

Opiszę troszkę miejsce, troszkę samą ceremonię. Było mocno inaczej, czegoś było za mało, czegoś za dużo. Jak zawsze będę subiektywny, bo to w końcu moje odczucia 🙂

Miejsce – dom. Niesamowite, dobre, energetyczne, przyjazne – na bogato 🙂 wyposażone.

Miejsce – okolica. Piękne, rozległe, wolne. Dzikie łąki, lasy, góry.

Budowa Szałasu (tak, ja będę używał wciąż nazwy Szałas Potu) przebiegła bardzo sprawnie. Las obdarzył nas odpowiednimi materiałami, okoliczne pola pięknymi, warstwowymi kamieniami.

A tak wyglądało już po zakończeniu pracy.

Ogień rozpalił się błyskawicznie, dając pewność, że kamienie rozgrzeją się i będą z nami w pełnej, gorącej krasie 🙂

Sama Ceremonia inna niż do tej pory znałem. Cicha. Bardzo cicha. Bez słów, bez wyraźnych granic. Taki eksperyment. Ba… dodatkowo doszła runda 5, która normalnie nie występuje. Już bez dodatkowych kamieni. Ja, wewnętrznie i tak zrobiłem sobie rundy, zapraszanie duchowych gości, intencje. Do tej formy jestem przywiązany i nie chcę tego zmieniać. Podobnie będzie, jeśli kiedykolwiek pojawi się runda 5 – dla mnie Szałas musi zakończyć się po rundzie 4. Ta runda powinna być najgorętsza, by po wyjściu z Szałasu móc doznać „szoku termicznego” tak bardzo potrzebnego umysłowi i ciału. Szałas był mocny, dla mnie osobiście bardzo potrzebny, szczególnie moim intencjom. Był śpiew (po raz pierwszy poczułem potrzebę śpiewu, sam z siebie). Czułem się wolny, czułem radość, ale także konieczność oczyszczenia z pewnych nadmiarowych emocji.

Ostatnią innością tego Szałasu była pora jego rozpoczęcia oraz krótkość trwania. Może było to 75, może 90 minut. Około 20 byliśmy już w domu, zastanawiając się – co robić, z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? :))

Nie da się pominąć jedzenia, które każdy z nas przywiózł ze sobą. Wszystko było wspaniałe, smaczne. Przygotowane z sercem.

Tak, to były warsztaty zupełnie nowe, z elementami starego, częściowo zmodyfikowane. Takie jak miały być na ten moment. Dla mnie bardzo ważne, bo pewne rzeczy ja też zrobiłem inaczej, po raz pierwszy. Wszystko wyszło doskonale.

Sweat Lodge w Zajęczym Jarze

Właśnie wróciłem z pełniowego Szałasu w Zajęczym Zarze, niedaleko Cieszyna. Miejsce dobre, z dobrą energią. Początek był jednak dość energetycznie wyczerpujący. Z mojego powodu. Pojechałem tam z intencją zwolnienia wewnętrznego, pozbycia się wymówek, że czegoś tam nie zrobię, bo mam inne ważniejsze sprawy. Lekki chaos, bo kogo jak kogo, ale siebie nie da się oszukać. To było czyste lenistwo, wygodnictwo i delikatne zejście z obranej ścieżki. Na miejscu chaos organizacyjny, brak zdecydowania w działaniu i lekkość w trwaniu, że jakoś to będzie spowodowała u mnie wewnętrzny bunt (największy, gdy okazało się, że nie ma kamieni (!). Podjąłem jednak to wyzwanie, bo przecież spotkało mnie dokładnie to samo, z czym przyjechałem się zmierzyć. Jak się okazało, wszystko dało się spiąć ze sobą. Były i kamienie (po które pojechaliśmy 40 km) i ogień zapalił się pięknie, i szałas wyszedł jak od linijki (świetny patent na zimowe szałasy, to ławeczki z drewna w środku). Moja intencja (nauczony doświadczeniami z Ayahuaską) była prosta. Więcej czasu na myślenie, uważność na to co robię, więcej czasu na bycie ze sobą. Podczas pierwszej bramy powietrznej, gdy się „rodzimy” skojarzyło mi się to z tęsknotą, za powrotem ze szkoły, rzuceniem tornistra w kąt i biegusiem na trzepak :))) Pod koniec pierwszej bramy, pojawiła się panika i wewnętrzny chaos. Wirówka myśli i poczucie, że powinienem na tym zakończyć swój Szałas. Późniejsze energetyczne etapy mogą zbyt mocno podziałać, a ja przecież potrzebuję spokoju. Tak zrobiłem. Podczas wnoszenia kamieni na drugą bramę wyszedłem z Szałasu, złożyłem dary dla Ognia i zakończyłem ceremonię. To pierwszy raz, gdy wyszedłem tak szybko. Zasnąłem, choć nie do końca głębokim snem. Wizja która mnie mocno zdziwiła. Chodziłem ulicami, ludzie, jak to na ulicach. Ich ciała były normalne, cielesne. Twarze były namalowane na płótnach, deskach, ciężko powiedzieć. Wszystkie były czarnobiałe, bez wyrazu. Nie dało się odczytać żadnych emocji. Były puste, choć żywe. Przemieszczały się z ciałami, ale same twarze pozostawały nieruchome. Żadnych ruchów ust, brwi, policzków. Kolejna sprawa, to to, że bez względu na odległość z której patrzyłem na te twarze, wciąż wyglądały tak samo. Jakby miały nieskończoną rozdzielczość. Próbowałem się przypatrywać tym twarzom z bardzo bliska, ale wciąż widziałem je tak samo, choć ciała to się oddalały to zbliżały. Dzisiaj, po porannym kręgu i pożegnaniu rozjechaliśmy się w swoje strony.

20171203_11200520171203_112008 20171203_111952 20171203_112011

Uzupełnię jeszcze o jedną rzecz. Podczas pożegnalnego kręgu wyciągaliśmy z rozłożonej talii karty. Niesamowite było to, że 100% z nas wyciągnęło karty ze swoimi intencjami. Nie, to nie jest naciąganie faktów ani naciąganie interpretacji. Byłem i widziałem. Bo jak nazwać inaczej intencję zakończenia konkretnego etapu w życiu (intencja z wczoraj) a wyciągnięta karta dziś rano to „Nowy rozdział/nowy etap”. U mnie „Szczerość”. Co idealnie pasuje do tego, gdy próbowałem być nieszczery sam ze sobą.

 

20171203_105715

Szałas Potu

W ostatni weekend (5-7 maja 2017) byłem na ceremonii Sweat Lodge. Początek jak zwykle, przyjazd, przygotowanie Szałasu, drewno itd. Skupię się na samej ceremonii. Stworzyliśmy pierwszy krąg, przed wejściem do Szałasu, w pięknej jurcie. Mówiliśmy o intencjach, z czym wchodzimy do Szałasu. Rozpalenie ogniska było wyzwaniem. Pogoda nie rozpieszczała. Co chwilę pojawiał się deszcz. Udało się jednak i wkrótce płonęło ognisko z kamieniami w środku. Gdy nadszedł ten właściwy moment weszliśmy. Prowadząca, otwierając każdą z kolejnych bram, tym co mówiła nadawała rytm naszym słowom i myślom. Płynęliśmy przez kolejne etapy życia i żywiołów z tym związanych. Brama ognia, jak zawsze była dość ciężka. Żar od kamieni, wilgoć od wody którą polewała kamienie dawały o sobie znać. Dla mnie jednak najważniejszą częścią była brama wody. To trzecia runda, gdy już po trzecim dołożeniu kamieni zrobiło się naprawdę gorąco. Pojawiła się wtedy wizja z elementami szkła. Widziałem siebie, najpierw całego w czerni. Jakby z węgla. Woda zaczęła wlewać się od głowy, wypychając tę czerń ze mnie w stronę stóp. Woda wypełniła mnie w całości, tworząc tylko otoczkę ze szkła. Byłem przezroczysty. Wypełniony wodą. Podczas każdej z bram, na prośbę mojego przyjaciela, tworzyłem wizualizację jego osoby, w otoczeniu gwiazdy, drzewa, zwierzęcia mocy, słońca i księżyca. I oczywiście jego samego z bębnem. Także podczas bramy wody, jego bęben zmienił się w szkło. Reszta elementów wizualizacji była ze światła. Mocnego jak słońce, ale nie rażącego. Przywołałem także, podczas pierwszej bramy moje zwierzęta mocy. Feniksa i Żółwia. Sam Szałas, jako całość był jednak bardzo spokojny. Spokojny oddech, synchronizacja ducha z ciałem. Po wyjściu z Szałasu jak zwykle, były dary dla ognia i koniec ceremonii. Ciekawe rzeczy działy się podczas snu. Spałem jak niemowlę. Sny, nie są opisywalne, pojedyncze obrazy, przedmioty, miejsca. Jednak to na co zwróciłem uwagę to to, że były absolutnie ostre. W sensie wyraźnego obrazu. Jak na nowoczesnym telewizorze 4k 🙂 I paleta barw. Idealna, głęboka, soczysta. Niesamowita i piękna.

Nowe miejsce Szałasu oraz moje spotkanie z Kambo

W ten weekend wybrałem się na ceremonię Kambo i Szałas Potów (tak, tam mówią Szałas Potów) do miejscowości Tylice, niedaleko Zgorzelca. Bardzo, bardzo energetyczne i przyjazne miejsce. Jak wiadomo, miejsce tworzą ludzie, więc powinienem napisać: wspaniali ludzie stworzyli to miejsce. Piękna sala kominkowa i sypialna w jednym. Łazienka do Ceremonii Kambo – bardzo, bardzo przyjazna. Jak grota skalna. Wspaniałe miejsce. Wspólna kuchnia, każdy dba o porządek. Kuchnia składkowa, nocleg i Szałas płatny. Kambo oczywiście też. Ale to jakby zrozumiałe.
Piątek, moje pierwsze Kambo. Ceremonia bardzo wymagająca fizycznie. Dość krótka, około 20. minut, ale dzieje się sporo, z tego co pamiętam, bo odcina na jakiś czas kontakt z rzeczywistością. Prowadzący ceremonię bardzo, bardzo pomocni. Czułem się bezpiecznie. Mnóstwo pozytywnych wibracji. Według tradycji – ceremonię Kambo należy powtórzyć 3 razy w ciągu cyklu księżyca, czyli 28 dni. Był plan, aby uczestniczyć każdego dnia od piątku. Ja zdecydowałem się na jedną, chcąc dać czas Medycynie na zadziałanie i wskazówki. Dziś jednak żałuję swojej decyzji, ale mam świadomość, że wszystko jest po coś. Widać, w moim przypadku, musi nadejść moment. Może to sprawka nowego Zwierzęcia Mocy, jakim jest Żółw? Zabrał mnie do Żaby, ale wszystko powoli musi się narodzić. Mój Feniks odleciał podczas ostatniej medytacji.
Szałas Potów (będę używał nazewnictwa „Tambylców” 🙂
Ceremonia i przygotowania – bardzo podobne do „naszych”. Ciekawym elementem jest łączenie Ołtarza Ognia z Ołtarzem Ziemi i Szałasem, poprzez wytyczenie linii z tytoniu. Mistrz Ognia nie rozmawia z nikim (tylko z ogniem i prowadzi trzecią sesję – Bramę Ognia). Dopiero wtedy przemawia.
1. Sesja Pierwsza – brama Wiatru
2. Sesja Druga – brama Wody
3. Sesja Trzecia – brama Ognia
4. Sesja Czwarta – brama Ziemi
Do Szałasu wchodzimy, gdy pierwsze kamienie są już w środku. Prowadząca Ceremonię czeka, aż „zalogują” się w środku dobre duchy. Najpierw wchodzą kobiety, potem mężczyźni. Wspaniałym „wynalazkiem” jest szeroka deska, od wejścia do Szałasu, aż do dołka na kamienie. Widły z kamieniami bezpiecznie się po niej przesuwają. Proste i skuteczne. Droga pomiędzy wejściem i kamieniami jest dokładnie oczyszczona z trawy – nic się po drodze nie zapali i nie zadymi wnętrza.
Sam Szałas – stacjonarny 🙂 wersja *****. Przestronny, wygodny. Jak wersal. Przyzwyczajony do Szałasów ciasnych, niewygodnych i niskich – czułem się jak w SPA.
Pomiędzy bramami nie ma wychodzenia ani picia wody. Cały czas spędzamy w Szałasie. Ceremonia Szałasu jest głośna. Czyli są śpiewy w temacie każdej z bram. Jest to bardzo ciekawe, ale dla chcących medytacyjnie przejść przez Szałas – to może się nie udać. Ja nie umiem się skoncentrować na bardzo osobistej intencji, gdy coś się dzieje dookoła. Warto o tym pamiętać (ja będę), gdy nastawiamy się na pracę ze sobą. Ja wiem, że tam mogę zabierać intencję „bezpieczne”, czyli dla wspólnego dobra. Miłość, zdrowie, wdzięczność. Bo te emocje są absolutnie dominujące podczas Ceremonii.
Nie ma zapraszania kogokolwiek, nie ma intencji mówionych na głos. Po prostu jest inaczej. Szałas był długi, wymagający. Czterogodzinny. Brama ognia – nie bez przyczyny nosi taką nazwę. Tę bramę odczułem bardzo mocno.
Po Ceremonii nie ma darów dla Ognia, są składane symbolicznie przed rozpaleniem ogniska, przez położenie tytoniu na górze stosu wraz z intencją.
Ciekawa jest także budowa stosu. Tego nie da się opisać, będzie prościej, jeśli po prostu kiedyś to pokażę na Szałasie. Jest inna niż te, które znam.
Podsumowując ten krótki opis wspaniałego weekendu, powiem, że miejsce warte jest odwiedzenia, zarówno ze względu na ludzi, jak i samo miejsce. Kambo – każdy decyduje, czy Żaba go wzywa. Szałas – owszem, gdy mamy ochotę na urozmaicenie i sesję wspólną z każdym z kręgu, ze śpiewem i zabawą. O ile w „naszych” Szałasach nie jest on ceremonią religijną wprost, tak tutaj każdy traktuje sobie to jak chce. W Tylicach, mówi się o modlitwach, o Bogach (Bogu), mając pewnie na myśli jakąś Istotę wyższą. Kult Słońca itd. Nie wnikałem w to. Może każdy z żywiołów to Bóg. To jednak nie ma znaczenia, bo to tradycja ludzi, którzy tworzą krąg i należy to uszanować, a do Szałasu i tak każdy wchodzi z własnym bagażem i ścieżką.
Ja jako absolutny przeciwnik wiary, bogów, kultu czego i kogokolwiek – czułem się tam dobrze. Myślę, że to wystarczający powód, aby tam wrócić.

Moja pierwsza Twarda Ścieżka Warsztaty Twardej Ścieżki 30 czerwca – 5 lipca 2015

Znów napiszę o tym wszystkim (z mojego punktu widzenia), co się wydarzyło w tym magicznym KRUCZYBORZE, wtrącając czasem myśli i słowa innych, z którymi byłem i którzy byli ze mną.

 

Wyjazd 30 czerwca. Wcześnie rano wyjechałem, po drodze zabrałem Romę z Bytomia. Trasa jak trasa, nie ma czego opisywać. Na uwagę zasługuje jednak fakt “prześladowania” mnie przez zwierzęta. Zwierzęta nie te żywe, ale te wyłaniające się z różnych przedmiotów lub struktur niezwierzęcych. Może to tylko ja widzę tam ich sylwetki, ale w końcu to moje wspomnienia. Oto pierwsza (i niestety jedyna) z nich uwieczniona na zdjęciu. Dinozaur/jaszczur zjadający ofiarę.

 

Dzień 0

Przyjazd do Kruczyboru. Przywitanie, poznanie. Namioty, śpiwory. Temat zwykły. Potem zbieranie sił, by wytrwać. Przyjechałem bardzo chory. Z gorączką, anginą, na antybiotyku. Antybiotyków nie brałem z górką ponad 10 lat, ale przed przyjazdem do Kruczyboru musiałem do nich wrócić, bo choroba była jednak bardzo silna i gwałtowna. Zdrowy nie byłem. Przyjazd był jednak dla mnie czymś bardzo ważnym. To krok w wewnętrznym treningu własnej siły, czyli nie szukać w sobie wymówek. Skoro mogłem taki chory w niedzielę pojechać do klienta (bo umówiony byłem przed chorobą), to mogłem także przestać dziamgolić i pojechać zrobić coś dla siebie. Wtorek był ostatnim dniem zażywania tego leku. Spać poszedłem z gorączką, bólem brzucha i całą resztą dolegliwości.

 

Dzień 1

Budzę się przed świtem. Było zimno na dworze, ale miałem też dreszcze z powodu gorączki. Sen o Dziku, a potem o robakach w ziemi, jest na Tarace. Medytacje przy Dębach, śniadanie i przygotowania do budowy Szałasu Potu. Moim zadaniem było wykopanie dołka na kamienie oraz usypanie kopczyka/ołtarza przed Szałasem. Szło bardzo opornie. Upał, gorączka, ból gardła, głowy. Znów myśli – nie poddasz się, to jest Twoje zadanie, żadnych wymówek. Tu wtrącę słowa Nesa, bo  doskonale to opisał, patrząc z boku na sytuację mojego wyzdrowienia, któremu przyszło z pomocą zwierzę mocy Wojtka- czyli dzik:

“Kahuna kopał dół pod kamienie, gdzie miał stanąć szałas. Strasznie się przy tym mordował z racji swojej choroby i skwaru, który lał się z nieba (i chyba zewsząd). To było widać w dole, jaki wykopał – nierównym, nieforemnym, usypującym się. Później poszedł spać. Zanim się położył, wyglądał źle, więc półżartem zapytałem, czy wciąż wisi na krzyżu („wyglądasz jak z krzyża zdjęty”). Gdy spał, miał sen z dzikiem, o czym powiedział mi po przebudzeniu. Ja właśnie wróciłem z łąki, gdzie Ty, Wojtku, w tym czasie z ekipą budowałeś szałas. Zdecydowałeś się zasypać dół wykopany przez Kahunę i przeniosłeś centrum dalej, ale tak (uwaga!), że zasypany dół Kahuny był dokładnie w wejściu do szałasu. Tak więc chcąc nie chcąc, każdy, kto brał udział w jednej z dwóch ceremonii Szałasu Potu, wchodził i wychodził dokładnie nad zasypanym dołem Kahuny, wypowiadając formułę: „wszyscy co ze mną”, lub podobną. Opowiedziałem Kahunie o tym, że jego dół został zasypany, gdy spał, a on mi opowiedział sen o dziku. Potem przypomniał sobie, że tego ranka śnił o dole pod namiotem, w którym spał. We śnie również wykonał pewne działania, które można uznać za uzdrawiające (bodajże zasypał dziurę z robakami), tak jak twój akt zasypania „złego” dołu.”

Tak więc spałem, a wszystko, co się działo w okolicach “nieznanych”, postawiło mnie na nogi późnym popołudniem. Wstałem i byłem zdrowy. Bez żadnych dolegliwości. Przez długi czas z przyzwyczajenia mówiłem szeptem, bojąc się, że to tylko złudzenie, bo pewnie ból gardła wciąż tam jest (to jak z czkawką – gdy jest, to męczy, gdy znika tak nagle, jak się pojawiła –  odczuwasz dziwny brak i “czekasz”, kiedy koszmar czkania znów się zacznie). Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Do Szałasu wszedłem zdrowy.

Szałas Potu – był inny (jak zwykle) niż poprzednie moje ceremonie. Byłem wyprostowany (na siedząco oczywiście), chłonąłem ciepło kamieni i ziół (choć zdecydowanie wolę lawendę, którą z lekkością rusałki rzucała Renata, niż mieszankę o nieznanej zawartości, którą Janek sypał po lawendzie :). Nawet przez chwilę nie miałem ochoty wychodzić, schładzać się czy kłaść na ziemi. Szałas był niesamowity. Wyjście i kąpiel w rzece – nie do opisania!!!! Przyszła pora na sen.

Dzień 2

Spotkanie w kręgu pod Dębami, śniadanie… I moment, na który ja najbardziej czekałem od powrotu z Ayahuaski. Nie lubię określenia grób. Tym bardziej teraz, gdy wiem, że TAM wcale nie jest jak w grobie. Dzieje się bardzo dużo. Tak więc nadszedł moment na wejście w objęcia Pramatki Ziemi. Zanim to nastąpiło, trzeba było przygotować “interface” do połączenia. Upał nie był tak dokuczliwy, bo byłem zdrowy. Kopanie szło nieźle. Miejsce piękne. Wołało do mnie samotnym kwiatkiem pośrodku Nesowego pola. Kwiat pozostał u wezgłowia. Nadszedł czas na na przywitanie się z Pramatką. Zaskoczenie pełne. Cicho, to wiadomo. Ciepło, ale nie duszno (wentylacja robiła przeciąg), przytulnie i BEZPIECZNIE! Pojawiło się także to, o czym wspominał Wojtek: TOTALNA dziura myślowa. Nie mogłem wymyślić żadnej myśli. Zbawienne okazało się trenowanie z palcami. Wcześniej ułożyłem sobie zdanie, jakie jest pod każdym palcem prawej ręki. Udało się. Poprosiłem Pramatkę o ważne z mojego punktu widzenia sprawy zdrowotne (poprosiłem o dwie, przy okazji, rykoszetem 🙂 – dostałem trzy). Gdy tak leżałem w pustce umysłowej (a może spałem, a może nie) pojawiła się myśl o czymś, co mogę zrobić dla Pramatki. Nie wiem, ile czasu sklecałem w głowie jedno zdanie i wyszło mniej więcej tak:

– Dajesz mi tak wiele, poprosiłem Cię, Pramatko, o dwie rzeczy. Co ja mogę zrobić dla Ciebie? Ja, w swojej maleńkości formy i istoty, ale tylko i wyłącznie dla Ciebie – co mogę zrobić?

Wtedy przyszła wizja. Piękna i spokojna.

Ogromna sala z lustrami. Miejsca pomiędzy lustrami były wypełnione szkarłatnym pluszem/aksamitem. Czymś miękkim/mięsistym, bardzo ciepłym i delikatnym. Pojawiła się kobieta. Niska, dość krępa. Starsza, ale nie stara. W balowej szkarłatnej, błyszczącej sukni. Powiedziała wtedy: zatańcz ze mną, tak dawno nikt ze mną nie tańczył. I tańczyliśmy. Taniec dostojny. Może walc, może inny. Znajduję tylko słowo: dostojny.

Nie wiem (w sumie nawet nie bardzo mnie to interesuje), ile to trwało. Potem usłyszałem zdanie: – Możesz już wyjść. Tak też się stało. Moje zmysły wróciły. Po prostu wstałem i wyszedłem z objęć Pramatki.

 

Dzień 3

Marsz Transowy. Nowe doświadczenie. Dla mnie, osobiście, nie było porywające. Ciekawe, ale bez efektu WOW. Ale nie chodzi tu przecież o zachwyt nad każdym wydarzeniem. Nie każdego przecież porywa, np. bęben. Ja jestem raczej typem “stacjonarnym” i większą łatwość odcinania się od realu mam, gdy ciało jest nieruchome.

 

Dzień 4

Podróże z bębnem. Ulubiona (od “Zen bez Zen”) chwila tylko dla mnie. Bęben jest przy mnie i dzięki niemu dzieją się rzeczy niezwykłe. Znaleźliśmy z Radkiem miejsce. Opowiem tylko o tym, co działo się ze mną, bo tylko to jest mi znane. Rytm Radka, jego poszukiwania dźwięków – wystrzeliły mnie gdzieś w nieznane tereny. Jechałem na jakimś zwierzęciu, na zachód. Przejechałem przez kamienny most i dotarłem do podnóża gór. Wspiąłem się na pierwszą półkę/ścieżkę i zobaczyłem zastępy Ludzi Kaktusów i Ludzi Liści. Brzmi zabawnie, ale ich potęga i ich ilość budziły respekt. Szli czwórkami w dół. Czułem, że muszę iść za nimi. Ich miarowość kroków (rytmiczny stukot) spowodowało opadanie ścieżki, którą szedłem za nimi. Zajrzałem tam na chwilę. Coś mnie złapało za twarz. Ale tę twarz niefizyczną. Wciągało w ciemność. Przestraszyłem się bardzo. Fizycznie (ciało) wygiąłem w drugą stronę (jakbym robił mostek) i wręcz fizycznie poczułem, jakbym z całej twarzy odkleił gumę do żucia, a zarazem ta guma do żucia była mną i z impetem gumy wróciła do twarzy i do mnie. Nie czułem się dobrze. Bałem się. Na szczęście ta fizyczna aktywność wyrwała mnie z tej wizji. “Obudziłem się” i czułem się bardzo podobnie jak podczas przerwy na Ayahuasce. Totalnie niefizycznie. Radek wciąż pełnił rolę bębnowego. Odpłynąłem znów. Tym razem nie było aż tak intensywnych doznań, poza jednym, jakby wprowadzającym. Widziałem siebie w dzbanie. Biały porcelanowy dzban. W nim mąka. Ja siedzę na placku, z którego robi się pierogi i zjeżdżam na tym placku po mące na jajko!!!!! :))) Potem, przyleciał mój Feniks i zabrał mnie ponad chmury. Lot przeplatał się z motywem gór.

Drugi Szałas Potu. Bardzo, bardzo inny. Jak zwykle :). Ciężki fizycznie, ale i dający odpoczynek. Sesja krzyku, potem stan odrętwienia. Czułem się, jakbym całym ciałem siedział na sobie (chodzi tu o zdrętwienie w połączeniu z mrowieniem, którego doświadcza się przy „złym siedzeniu”, np. na zgiętej nodze. Po trzeciej sesji z trudem wyszedłem z Szałasu. Tak bardzo nie chciałem tam wracać. Jednak wróciłem. To mój kolejny krok do wyrywania z siebie słabości. Ostatnią sesję podarowałem zdrowiu mojej córki, której wiele zawdzięczam. To była moja motywacja. Nie wszedłem tym razem do rzeki (choć znam wersję, że ktoś ze mną tam rozmawiał lub słyszał mnie). Leżałem pod gołym niebem i patrzyłem w gwiazdy. Wiele z nich leciało w różnych kierunkach. A ja patrzyłem.

Dzień 5

Krąg przy Dębach. Orły. Wysyłanie w różne miejsca. Tę ceremonię znam z warsztatów Zen bez Zen. Bardzo, bardzo dobrze wpływa na mnie, ale w tym roku szczególnie mnie zaskoczyła. Orły, które się pojawiły, były ogromne i nie mieściły się w miejscu, które na to przeznaczyłem. Wybrałem je, pamiętając ostatni mój raz… Niestety, trochę (nawet bardzo trochę 🙂 za mało miejsca. Nie obyło się bez zniszczeń okolicznych budynków. O dwóch orłach wiem, że doleciały na miejsce. Osoba, do której je wysłałem, miała sny o dużych ptakach, noc po nocy. Niestety, choć z uśmiechem o tym piszę, jak to powiedziała – przegoniła jakieś ptaszyska, które latały po domu. Od razu skojarzyłem to z moimi orłami. Opowiedziałem jej o wysłanych orłach, ale już było za późno.

 

Aż się chce zacytować zdanie z filmu „Kiler-ów 2-óch”, tyle że słowo, które nie przystoi tu zacytować – „wygwiazdkuję” :-).

 

  • No i w pi**u, i wylądował. I cały misterny plan też w pi**u.

Wiem, że orły nie obraziły się na tę sytuację. Wojtek mówił, aby wysyłać tam, gdzie jest się pewnym potrzeby ich obecności. Na drugi raz uprzedzę…

Na tym warsztaty się zakończyły.

 

Chcę, w osobnym wątku, podziękować Darkowi i Gosi za podróże z dźwiękami mis i gongów. To taka mała Ayahuasca :).

 

Składam ogromne podziękowania dla Agni – za jej siłę i ADHD, bez którego nie dałaby rady ogarnąć tematu jedzonka, sprzątania, dzieci i wszystkiego, o czym nie wiem. Mam nadzieję, że nabierzesz doświadczenia na przyszłe razy 🙂 i zwolnisz trochę.

Dziękuję mamie Agni za wsparcie przy dzieciach, gotowaniu i ogarnianiu całości.

Wreszcie Nesowi za to, jaki jest. Mnie to pasuje :). Nes jest Duchem, ale zjawia się zawsze, gdy go potrzebuję. Trochę jak Radar O’Reilly.
Także Zwierzętom dziękuję, których obecność, jak nigdy wcześniej, manifestowała się w ogniu, patykach żywych i ogniskowych, w liściach, wizjach i snach. Była też cała masa realnych żyjątek, które nawiedzały mnie podczas medytacji: motyle, gąsienice i inne stworzenia, które bez strachu upodobały sobie moje białe rytualne ubranie.

Absolutnie również Miejscu – w którym przyszło nam być – za to, że nas przyjęło w taki właśnie sposób. Bo w tej czy innej formie jest tam, gdzie było i pewnie…

ISTNIEJE OD ZAWSZE I JESZCZE MU SIĘ NIE ZNUDZIŁO.