Jestem bo chcę. Aya bez strachu.

Pojechałem tysiące kilometrów, aby zmierzyć się, spojrzeć w oczy strachowi przed Ayą. Po tylu latach, po tylu Ceremoniach, dotarło do mnie, że boję się Ayi. Boję się tego co zobaczę, boję się efektu „bodyloading” gdy czuję, że zbliża się nieuchronne i nie da się niczym tego zatrzymać. Pojechałem z intencją spojrzenia strachowi w oczy. Nie z chęcią konfrontacji. Nie chcę z niczym walczyć. Chcę po prostu spojrzeć i ocenić w sobie, czy tego odczucia faktycznie mam się bać. Tu powstaje pewien paradoks, bo ilość Ceremonii w moim życiu jest już spora, a mimo wszystko nie wiedziałem czy mam się bać. Za każdym razem było coś znacznie ważniejszego, coś z czym chciałem pracować, z czym Aya uważała, że powinienem popracować. Może tak bardzo chciałem zająć się wszystkim innym, żeby nie dopuszczać do siebie, że się boję. Przykrywałem ten strach każdym nowym spotkaniem z Ayą. Teraz, pisząc te słowa mam ochotę cofnąć czas i wypić więcej. To się dzieje teraz. Co będzie, gdy faktycznie stanę znów przed Ayą i będę miał jednym ruchem postawić się w sytuacji bez odwrotu. Jednak to czego doświadczyłem było niezwykłe. „Bodyloading” nie pojawił się, nie było strachu. Pierwszego dnia Ceremonii odpaliłem bardzo późno. Jak nie ja, gdzie zawsze jestem dość szybko po drugiej stronie lustra. Ale gdy już odpaliłem, nie wiedziałem kiedy to się stało. Po prostu nagle znalazłem się w przestrzeni, połączony z Rośliną. Byłem świadomą cząstką Wszechświata a ta cząstka była mną. Proces był bardzo głęboki. Co ciekawe nie było świadomych myśli. Nie było prób interpretacji czegokolwiek. Były tylko emocje pomiędzy mną a „Babcią”. Parę razy tylko pomyślałem – kurczę, ale dziwnie – ja nie mam myśli. By natychmiast cieszyć się radością z tej radości i znów nie mówić, nie myśleć. Pierwszy dzień był w wielkim skrócie taki:

  • – puk! puk!
  • – kto tam?
  • – strach!

    Otworzyłem drzwi a tam nikogo nie było!

Drugiego dnia było podobnie, z tą różnicą, że odpaliłem bardzo szybko i od razu dość mocno. Wizyjnie było mocniej, miejsca znajome jak np. plac zabaw. Bez „bodyloadingu” i strachu przed czymkolwiek. Z wdzięcznością i radością pojawiały się myśli:

  • – Tak, to moja świadoma decyzja, to ja tego chciałem. Wypiłem Ayę i mam siłę.
    Nie będę się nikomu tłumaczył, a tym bardziej sobie.

To zdanie pojawiało się dość regularnie, gdy pojawiało się uczucie strachu, gdy Babcia zabierała mnie w najdalsze części innych wymiarów. Gdy wracaliśmy z podróży i lądowaliśmy na chwilę w jurcie, widziałem wycieczki istot z innych wymiarów. Istot humanoidalnych, przyjaznych, zaciekawionych nami. Patrzyli na nas przez przeźroczyste kopuły, jakby połówki piłeczki do ping-ponga. Widziałem rodzinę z dziećmi. Wiek ciężko określić, bo nie wiem jak u nich wygląda czas 🙂 Jednak rodzina z dziećmi przyglądała się nam w jurcie, dzieci jak to dzieci – chyba w każdym wymiarze – buzie przy kopule, przyklejone wręcz jak do tej niby szyby, bariery energetycznej która nas oddzielała. Rodzice w którymś momencie powiedzieli – widzisz, tak wyglądają ludzie 🙂 Rozbawiło mnie to bardzo. Patrzyłem na nich od spodu. Jednak to nie było uczucie, że jestem okazem zoologicznym. To nie to. Sam proces i otwarcie umysłu spowodował po prostu otwarcie połączeń między wymiarami. Widać w tamtym świecie wiedzą kiedy to nastąpi i po prostu przychodzą popatrzeć do jakiegoś parku, może to jakieś miejsce gdzie mogą wejść i zawsze kogoś zobaczą. Przecież na świecie wciąż ktoś pije Ayę. Drugiego dnia eksplorowałem światy głębsze i te tuż pod powierzchnią. Bawiłem się ilością Ayi która mnie zabierała to tu, to tam. Zniknęło również uczucie wstydu, które towarzyszyło mi kiedyś, że wypiłem za mało. Za późno, zbyt powoli. To jak zrzucenie kajdanów i odcięcie kuli u nogi, że ja coś tam powinienem jak inni. Nie! Ja jestem mną. JESTEM! JA JESTEM!

To była przełomowa dla mnie Ceremonia. Przełomowy czas odkrycia siły i spokoju, co wynika jedno z drugiego. Odkrycie, że siłę i spokój daje pewność uczucia i słowo CHCĘ. Gdybym nie chciał, to bym tego nie zrobił. Chciałem, zrobiłem. JESTEM SILNY i SPOKOJNY, bo to była moja decyzja. 🙂

Jak zawsze inaczej!

Tym razem moja podróż z Ayą odbyła się ponad 1000 km od domu. Piękne, magiczne i energetyczne miejsce. Dobrze, że przyjazd był w poniedziałek. Można było odpocząć po trudach podróży. Ostatnio już o tym wspominałem i niewiele się zmieniło. Wizyjność moich spotkań z Medycyną spada. To o tyle ciekawe, że bez względu na ilość wywaru wypitego podczas Ceremonii nie są ani słabsze, ani silniejsze. Na ogół ograniczają się do kolorów, tuneli, placu zabaw, dźwięków. Wszystko poszło w drugą stronę. W stronę – JA JESTEM. Uczuć, doznań, olśnień i odczuć. Nie kategoryzuję, nie oceniam. Taki widać Aya ma plan dla mnie i cieszę się, że wpasowałem się w ten plan. Baaa… okazało się, że nawet mogę delikatnie negocjować z Rośliną. Powiem wprost – nie lubię wymiotować. Chyba nikt nie lubi, ale ja szczególnie. Podczas pierwszej Ceremonii pojawiła się właśnie ta potrzeba. Coś mi podpowiedziało – spróbuj pogadać 🙂 Umówiłem się, że, cytuję: nie rzygamy, a schodzimy głębiej 🙂 Duchy przystały na to. Uczucie, wręcz pragnienie zwymiotowania zamieniło się w głęboką podróż składającą się z czterech etapów. Spokój (tak potrzebny podczas Ceremonii i „bodyloadingu”). Siła, miłość i cierpliwość. Brałem udział w jakby teleturnieju, gdzie na tablicy po kolei odsłaniały się kwadraty z napisami.

Podczas trwania każdego etapu (czyli po każdym kolejnym wypiciu Daime a potem Juremy) przychodziły właściwie tylko myśli u uczucia. W głowie układały mi się wspomnienia, wydarzenia i uczucia sprzed lat. Wszystko (w większości związane z tematem sesji 🙂 Czasami były wstawki powiązane z poprzednim kwadratem (siła to przecież stan dający spokój, miłość to siła, ale miłość to także spokój, miłość to cierpliwość, spokój to cierpliwość itd. itd.) Przy ostatniej części Duchy weszły baaardzo mocno, bardzo głęboko (zgodnie z umową 🙂 Zostałem obudzony, bo Ceremonia dobiegła końca. Nie mogłem przez parę chwil ogarnąć gdzie jestem i o co chodzi 🙂

Dzień drugi – Dzień mocy. Tym razem otrzymałem dar uzdrawiania. Ani Daime ani Jurema nie zmieniły (w sposób zauważalny) stanu świadomości. Nie było kolorów i wizji (jedyny zauważalny ślad to widzenie atomowe/pikselowe/molekularne – nie wiem jak to nazwać. Świat wygląda trochę jak kod z matriksa, trochę jakby zbudowany z punkcików, figur geometrycznych). Ale ten dzień był nastawiony na uzdrawianie. Na każdej z moich Ceremonii 99,99% czasu zawsze poświęcałem sobie (czy też raczej nie miałem wyjścia, z powodu siły działania Ayi). Ten dzień (ta noc właściwie) wyglądała inaczej. Czułem, że mam moc uzdrawiania. Byłem przy każdej osobie w jurcie która potrzebowała pomocy. Czy to duchowej czy też fizycznej. To działało. Całą Ceremonię poświęciłem swojej (bardzo osobistej i najważniejszej w tym momencie) intencji zdrowia. To była wyjątkowa Ceremonia także z powodów mojego stanu, śpiewu który po raz pierwszy wyrwał się z moich płuc, gardła i przepony. Czułem się jak, albo inaczej – byłem najpotężniejszym uzdrawiającym szamanem (nie ograniczam celowo obszaru – nie „na tej ziemi”, nie „w tym wymiarze” – po prostu NAJPOTĘŻNIEJSZYM).

Wiem, że pomogłem ludziom którzy byli ze mną, ale przede wszystko pomogłem tej intencji z którą przyszedłem na drugie spotkanie z Ayą.

AHO!

Znikające energie.

Im więcej medytacji, im więcej przebywania ze sobą, tym mocniejsze odczucie, właściwie nawet namacalne, że znikają lub powoli odchodzą z mojego życia ludzie, z którymi nie jest mi po drodze. Pojawiają się dziwne sytuacje, pretensje, oczekiwania, żale (ukryte i jawne) – totalnie dla mnie nie do pojęcia. Czasami mam wrażenie, że robią to celowo, że chcą spalić mosty bo inaczej nie umieją tego zrobić. Nie potrafią rozmawiać, nie potrafią przyznać się przed samym sobą, że są egoistami, że innych traktują z góry, mają ich za kogoś gorszego. Zapatrzeni w siebie, pewni swojej nieomylności i doskonałości. Obserwuję to z zaciekawieniem, bo ja wiem, że bez nich ja sobie poradzę. Jest nawet taka możliwość, że nie zauważę zmiany, poza tym, że nie będę musiał nikomu dawać siebie, skoro i tak to bez znaczenia dla tej drugiej strony. Z dnia na dzień czuję się lżejszy i silniejszy. Są przy mnie dobre energie, są i pojawia się ich coraz więcej. Te same pasje, te same zainteresowania, ten sam sposób patrzenia i odczuwania. Ale zgodnie z tym co ja czuję, to nie będzie rewolucja a raczej ewolucja. Powolny proces uwarunkowany czynnikami których teraz nie chcę i nie mogę zmienić. Jednak ewolucja jest nieunikniona. Ta myśl dodaje mi siły i cieszy najbardziej.

Jedyna stała to zmienność.

Od dłuższego czasu z zaciekawieniem obserwuję ludzi i ich wybory. Piszę wyłącznie z własnej perspektywy, więc pozwolę sobie na ocenę tego co widzę, na podstawie własnych przekonań i doświadczeń.

Zadziwia mnie niezmiennie to, że ludzie myślą o życiu, o tym co ich spotyka, o tym gdzie są aktualnie, jako coś stałego. Że ten stan jest dany raz na zawsze. Nie mają w sobie wyobraźni na tyle, żeby połączyć fakty. Wybory i zachowania dziś, mają konsekwencje w tym co nas czeka. Zostawiają ślad energetyczny, potrafią z trzaskiem zamknąć drzwi i nie zauważają subtelnego otwarcia się innych bram. Te wrota, często ogromne, pozostają jednak niezauważone przez jednych, a pozwalają na spokojne przejście dla drugich. Z obserwacji odnoszę wrażenie, że ludzie, być może celowo i świadomie, sprawdzają gdzie są granice do których można się posunąć. Może to jednak wynikać z totalnego błogostanu umysłowego i pewności, że jest się niezastąpionym. Bo przecież kolejny raz nic się nie wydarzyło, bo przecież przeszedłem kolejny krok i nie ma zmian, więc za parę dni, tygodni pójdę znów krok dalej. Zobaczę czy coś się wydarzy. To dość zwykłe zachowanie, ale tylko wtedy, gdy ktoś jest przekonany o swojej „wspaniałości”. Absolutnie jednak niezwykłe w moim odczuciu. Brak empatii w czystej postaci. Tak działają ludzie bezkrytycznie wobec siebie, tacy którzy totalnie nie dopuszczają krytyki (tej konstruktywnej oczywiście) do siebie. Są w swoich oczach nieomylni. Gdy wszystko inne jest ważniejsze, poza drugim człowiekiem. A w perspektywie 3-5 lat, pewne wybory z dziś zrobią rewolucję w przyszłości. Szok, niedowierzanie – ale jak to? Dlaczego? To niemożliwe! Właśnie dlatego, że ślad energetyczny oznaczył pewne ścieżki. Bo przybliżył lub oddalił od takich czy innych decyzji, takiego czy innego odczuwania przez innych ludzi z „tu i teraz”. Z emocjami i reakcjami jest zupełnie inaczej niż z pancerzem, tym realnym, ze zbroją. W prawdziwy pancerz im dłużej uderzasz, tym on staje się słabszy. Pojawiają się rysy, pęknięcia, aż w końcu następuje przebicie pancerza. Odsłaniają się najwrażliwsze części wnętrza. Z emocjami jest odwrotnie. Bombardowany „cel” ma czas, aby budować od środka kolejne i kolejne warstwy. Rogowacieje, jak skóra na piętach bosonogich Aborygenów. Ciernie wbijane w tę skórę nie ranią, czasami załaskoczą nieprzyjemnie. Jednak pancerz narasta i oddala nas od „atakującego”. Pancerz jest przezroczysty, jesteśmy widzialni, widzimy, jednak z każdym uderzeniem w pancerz odczuwamy słabsze wibracje kolejnych jego warstw. Coraz rzadziej zauważamy, że cokolwiek się dzieje po drugiej stronie zapory. Najpierw podświadomie, później zupełnie świadomie, szukamy ludzi którzy myślą podobnie do nas. Którzy czują, którzy są radośni i potrafią słuchać a nie tylko widzieć we wszystkim siebie. Te poszukiwania stają się w pewnym momencie ważnym wsparciem, budulcem pancerza, rusztowaniem. Poczucie wspólnoty, radość z tego, że jest się ważnym i potrzebnym tylko dlatego, że się jest, a nie dlatego, że ktoś wciąż czegoś oczekuje i dlatego jesteśmy potrzebni. Po tej drugiej stronie pancerza odkrywamy świat, gdzie energie dzielą się emocjami i wspierają bo tego chcą, a nie zrzucają na nas swoje (najczęściej złe) emocje i oczekują wszystkiego, bo są przekonani, że im się to należy. Pancerz jednak, jak każda konstrukcja fizyczna czy też emocjonalna, ma swoje granice. Jak wszystko ma swój początek i koniec. Nic nie jest raz na zawsze. Ciężar pancerza staje się na tyle wielki, że chcemy go zrzucić, przestać utrzymywać go silną prawą stroną, chroniąc serce i emocje po lewej. Opuszczamy, pancerz rozpada się i z radością stwierdzamy, że po tamtej stronie nic już nie ma. Nie ma tych którzy myśleli, że są na piedestale. Nie ma tych, którym się „wszystko należy”. Nie ma odgłosów uderzeń i prób przełamania naszej tarczy. Odległość stała się tak duża, że nic nas już nie łączy z tamtym światem. Wypaliło się całe złe paliwo. Ludzie zapatrzeni w siebie, pewni swojej wspaniałości i niezastąpioności poszli w swoją stronę, może szukając kolejnych podobnych sobie. Może wciąż próbują zrozumieć, co się właśnie wydarzyło? Od lat próbując zburzyć pancerz, ten właśnie się rozpadł, ale za nim nie ma już nikogo komu można dokopać. Z kogo można wyssać energię, żeby poczuć się tym lepszym. Komu można pokazać jak bardzo się go nie szanuje i jak mało ważnym jest ktoś. I u kresu swojego życia ten „pępek” świata zostaje sam. W szarości i próbie przypomnienia sobie po co on to wszystko robił. Kim była ta energia po drugiej stronie szklanego pancerz, którą tak bardzo chciał pognębić. Jedna zwrotka utworu Jacka Kaczmarskiego, oddaje stan, niestety nie oddaje całości.

Uderzyło nas jak gromem, spojrzeliśmy wreszcie w krąg,
A już wiele, wiele świtów przeminęło!
I patrzymy w starcze oczy, powstrzymując drżenie rąk –
Zadziwieni, gdzie się życie nam podziało;
Wybiegamy na perony, lecz na torach leży rdza,
Semafory, hen! pod lasem – opuszczone!
Żaden pociąg nie zabierze już z tej poczekalni nas,
Milczą teraz niepotrzebne megafony…

Bo Ci z wiersza – zrozumieli co się stało i dlaczego.

Wszystko jest iluzją

Jakie to niesamowite, że po przebudzeniu umysł, energia działają tak spójnie. Od ostatniej Ceremonii minęło już sporo chwil. Wydarzyło się parę rzeczy, które zmieniły mój świat. Ale dopiero dziś rano zrozumiałem, że wszystko co się dzieje poza mną jest iluzją. Jest projekcją moich oczekiwań (mimo, że bardzo unikam „chciejstwa”). To jak zachowuje się ten czy inny osobnik, ma się nijak do tego co myślę. Wszystko jest fikcją, bo każdy ma samym końcu rzeczy, myśli wyłącznie o sobie. Słowa, słowa i nic poza tym. Chcę teraz utrwalić tę myśl. Kolejny etap synchronizacji z energią. To trudne, bo zrozumieć to jedno, ale utrzymać ten stan to drugie. Jak po każdej Ceremonii, gdzie wszystko jest jasne, klarowne, oczywiste. Wracam do codzienności i część spraw wymyka się spoza tego zrozumienia. Uważność wobec siebie. To filar spokoju. Nie dać się omamić codziennością, nie dać sobie mówić innym jak mam żyć. Nikt nie ma prawa mówić, że moje myśli i odczucia są błędem. To takie proste. 🙂 Uważność… Spokój… I brak oczekiwań. Nie oczekuję niczego. Jestem wolny.

Z zaskoczenia… Medyczna podróż w nowym wydaniu.

Kolejna podróż z Duchami Roślin zaczęła się w sposób mocno zaskakujący. Nie będę opisywał samego wydarzenia, bo ono nie miało związku z samą Ceremonią, wydarzyło się dzień przed. Mogło jednak (co się wyjaśni później) wpłynąć na stan emocjonalny podczas Ceremonii. Na stan o 180 stopni różny od tego, co wydarzyło się o poranku 🙂 To jest także zaskakujące.

Skupię się wyłącznie na procesie w pierwszym i drugim dniu. Wszystkie pozostałe dni są i przebiegają tak samo. Przyjazd, dużo rozmów z uczestnikami, praca w małych kręgach z psychologiem. Intencja, relaks i „rapowanie” 😛

Pierwsza Ceremonia, wspaniała aura, słońce, delikatny wietrzyk. Przyjechałem poszerzyć spokój. Nie odzyskać, nie odnaleźć. Poszerzyć. Taka intencja. Pierwsza porcja… cisza, druga – nic. Trzecia, za chwilę rapee i odpaliło. Delikatnie, leniwie. Bardzo, bardzo dużo kolorów i wizji, lecz zupełnie luźnych tematycznie. Właściwie bez tematu. Z chwili na chwilę jednak czułem, że będzie to sesja bardzo stacjonarna. Do tego byłem w jurcie, tuż obok dzbanka z Medycyną. Gdy tylko otwierałem oczy pytałem w myślach, czy wypiłem przed chwilą, czy to było dawno. Zaraz odpowiadałem sobie, że skoro nie pamiętam, to musiało być dawno. Szedłem po kolejny i kolejny. To była dla mnie wyjątkowa sesja. Dziesięć, może dwanaście kubeczków. Nigdy wcześniej nie czułem takiej chęci przyjmowania Medycyny. Nigdy nie wypiłem tak dużo. Dzień trwał i trwał. Ceremonia przeniosła się poza jurtę. Ja byłem sam, ze swoim spokojem. Czasami poza jurtą, gdy leżałem przy ognisku patrząc na chmury, czasami w jurcie zatapiając się we wszechogarniającą falę spokoju, bezpieczeństwa i lekkości. Pamiętam rozmowy z postaciami które przychodziły w wizjach. Gratulowały mi tego spokoju. Rozmawiałem z moją córką, aż dwukrotnie. Była moim spokojem, była moim wsparciem. Najgłębszy jednak proces zaczął się po 5 lub 6 kubeczku Daime. Trwał jeszcze grubo po północy. Trwał, już delikatnie w nocy, gdy niby spałem. To, że pojawił się Kondzio „Zbawiciel” 🙂 i podał mi wodę, było ratunkiem w ostatniej chwili. Rano gdy się obudziłem, wydawało się, że wszystko jest zupełnie normalnie. Drugi dzień Ceremonii. Pierwszy kubeczek Daime. W tym miejscu nastąpiło drugie zaskoczenie. Po poprzednim dniu miałem w sobie jeszcze takie ilości Medycyny, że proces zaczął się po 5 minutach, zamiast po 50. Gwałtownie, nagle, mocno, głęboko. Daime „przeorała” mnie bardzo mocno. Dzięki opiece ludzi, dzięki energii Drzewa, które było świadkiem moich zmagań. Trawa przy Drzewie, gdzie pojawił się wysłannik Matki Ziemi. Twarz Strażnika wyrosła z trawy, pochłaniając ogromnymi ustami wszystko to, co wychodziło ze mnie. Paweł, powtarzający „pij pij pij, woda Twoim przyjacielem”. Dzięki słowom ludzi którzy byli przy mnie, dzięki dotykowi Szamanów doszedłem do momentu – chcę wrócić do jurty. Kamila, Paweł – dzięki za ramiona i siłę. Gdy położyłem się w kręgu, znów poczułem nieprzenikniony spokój. Błogość ciała i umysłu. Stefan, wyprawiający coś z dłońmi tak, że miałem wrażenie oderwania się od ciała. Ciężar, który normalnie byłby nieznośny, powodował pogłębienie uczucia bezpieczeństwa. Ktoś o mnie wciąż dbał, ktoś się uśmiechał. Robił miny odwracając głowę do mojej, horyzontalnej pozycji (tak Mario, widziałem 😛 )

Pierwszy raz w życiu, w dniu gdy wyjeżdżałem, poczułem, że chcę zostać i znów spotkać się z Medycyną. Myślę, że przychodzi powoli czas na dłuższą wizytę i spotkanie z Daime.

Nowa znajomość z Bębnem (starym) i jedność z roślinami ozdobnymi.

Dzisiejsza Podróż była jak zwykle wyjątkowa. Bardzo ciekawa, bo zaczęła się gdy były inne osoby. Interakcje, rozmowy i sposoby postrzegania w dwóch wymiarach jednocześnie niosą wiele niespodzianek. To było absolutnie piękne i nieznane mi odczucie. Gdy zostałem sam zawołał mnie mój Bęben. Choć jest ze mną codziennie, to długi czas nie było nam po drodze. Dzisiaj stało się inaczej. Dźwięki i wibracje połączyły mnie z Bębnem. Obrazy zaskoczyły. Zobaczyłem mieszki włosowe w strukturze skóry Zwierzęcia, które zostało użyte do wykonania Bębna. Widziałem sierść tego Zwierzęcia. Widziałem jak rosła, wiem w którym kierunku była gładka, w którym kierunku gładziłem „pod włos”. Mój Bęben stał się włochaty. Widziałem żyły i mięśnie, z każdym uderzeniem pałki, z każdym dotykiem moich palców skóra stawała się żywa. To było zachwycające. Czułem dotyk sierści, czułem tętno Zwierzęcia. Odkryłem mój Bęben na nowo. Wciąż to widzę, wciąż mnie zachwyca jedność ze Zwierzęciem, którego życie poświęcono na mój Bęben. Etapów podróży było wiele, skupię się jednak jeszcze na jednym. Na kontakcie i wymianie myśli z roślinami w pomieszczeniu. To zwykłe doniczkowe rośliny ozdobne. Bez kwiatów. Po prostu rośliny ozdobne jakich wiele. Jedna z nich bardzo nie lubi kontaktu fizycznego, „widziałem to”, poczułem w chwili gdy moje czoło zetknęło się z liśćmi. Pozostałe nie wykazywały „odrazy”, ale też nie łaknęły dłuższego kontaktu. Jednak z jedną z nich, nie znam nazwy, nawiązałem więź. Roślina oplotła mnie, czułem jakby dotyk dłoni. Łodygi i liście oplotły mnie wtulając się we włosy, skórę. Gładziły twarz. Czułem się jak w objęciach innej istoty. Widziałem wnętrze rośliny, system rozprowadzania wody w łodygach i liściach. Zakamarki i tunele, wszystko żyło i płynęło. Miałem także „rozmowę”. Roślina poprosiła mnie o zmianę pewnego postanowienia, w związku z inną rośliną 😀 Tak, miałem zamiar wyciąć w swoim ogrodzie ogromny krzak róży. Nie powinno go być w tym miejscu gdzie się znalazł. Jednak „prośba” była tak gwałtowna, tak szczera i tak naturalna… dotarło do mnie, że nie ma żadnego powodu, żadnego sensu, żeby uśmiercić różę. Wystarczy ją przyciąć, dopasować do otoczenia i pozwolić rosnąć. Niezwykłe doznanie jedności z rośliną, niezwykłe odczucie więzi dwóch, teoretycznie nieznających się roślin. Jedna gdzieś daleko w ogrodzie, na powietrzu. Druga, od zawsze w pomieszczeniu, w doniczce. Była także cała masa przemyśleń, zaskoczeń (choćby EGO, w moim słowniku to Analizator). Pojawiał się czasami ze swoimi docinkami, wytrącało mnie to trochę z podróży. Jednak wiem, że jego siła z dawnych 100% jest na poziomie 0.0001%. Łatwo mogę nim manipulować i wystarczy chwila skupienia, żeby pozbyć się go na długi czas. Właściwie nawet nie pozbyć, bo Analizator jest częścią mnie. To bardziej przypomina wywołanie stanu dezorientacji Analizatora. W pewnym momencie rozbawiła mnie scena, gdy przechodziłem obok siedzącego w kucki Analizatora, totalnie nie wiedział co się dzieje. Zrobiło mi się go trochę żal, ale nie zatrzymałem się ani nie odezwałem do Niego. Zostawiłem go samego, bez możliwości odezwania się do mnie. To była niezwykła podróż, wszystko było nowe, wciągające, pouczające i piękne w przekazie.

Złoty Nauczyciel, podróż do innych wszechświatów.

Wróciłem z Holandii, gdzie zrobiłem, sam dla siebie, Ceremonię z udziałem Złotego Nauczyciela. Tym razem oddałem się całkowicie tej Ceremonii. Nie kontrolowałem już czasu, nie obserwowałem reakcji, nie zapisywałem niczego. Pozwoliłem płynąć emocjom, pozwoliłem sobie na totalną podróż. To była jedna z piękniejszych podróży którą odbyłem w samotności. Wizje były bardzo realne, bardzo głębokie. Jurta (w mojej głowie) była wręcz fizycznie namacalna. Dziesiątki, może setki energii tuż obok mnie. Byliśmy połączeni, choć nie wiem kim ONE były. Jednak w kręgu to bez znaczenia. Jedna z bardzo wyraźnych myśli, która pozostała w głowie to to, że schodząc głębiej i głębiej, widziałem siebie jako wszechświat. Schodząc jeszcze głębiej docierałem do pojedynczej komórki w moim ciele, znów głębiej i okazywało się, że każda z tych komórek była osobnym wszechświatem. W każdym z tych wszechświatów były kolejne istoty, których komórki były wszechświatami. Nie umiem oddać emocji które mi towarzyszyły, nie da się opowiedzieć radości, ale i zaskoczenia tą wizją. Była inna, była nieznana mi wcześniej. Nie bardzo też wiem, skąd się wzięła. Nie przypominam sobie rozmyślań w ten sposób i na ten temat. Była piękna, odprężająca i zaskakująca.