Wróciłem z Holandii, gdzie zrobiłem, sam dla siebie, Ceremonię z udziałem Złotego Nauczyciela. Tym razem oddałem się całkowicie tej Ceremonii. Nie kontrolowałem już czasu, nie obserwowałem reakcji, nie zapisywałem niczego. Pozwoliłem płynąć emocjom, pozwoliłem sobie na totalną podróż. To była jedna z piękniejszych podróży którą odbyłem w samotności. Wizje były bardzo realne, bardzo głębokie. Jurta (w mojej głowie) była wręcz fizycznie namacalna. Dziesiątki, może setki energii tuż obok mnie. Byliśmy połączeni, choć nie wiem kim ONE były. Jednak w kręgu to bez znaczenia. Jedna z bardzo wyraźnych myśli, która pozostała w głowie to to, że schodząc głębiej i głębiej, widziałem siebie jako wszechświat. Schodząc jeszcze głębiej docierałem do pojedynczej komórki w moim ciele, znów głębiej i okazywało się, że każda z tych komórek była osobnym wszechświatem. W każdym z tych wszechświatów były kolejne istoty, których komórki były wszechświatami. Nie umiem oddać emocji które mi towarzyszyły, nie da się opowiedzieć radości, ale i zaskoczenia tą wizją. Była inna, była nieznana mi wcześniej. Nie bardzo też wiem, skąd się wzięła. Nie przypominam sobie rozmyślań w ten sposób i na ten temat. Była piękna, odprężająca i zaskakująca.
Tag: ceremonia
Ceremonia w Nosso Lar
Pojechałem do Nosso Lar na Ceremonię. Dziwna to była Ceremonia. Gospodarz i Szaman w jednej osobie ciągle gdzieś jeździł, coś przestawiał, przyjmował gości. Nalał mi Ayę do literatki/słoika. Bardzo dużo tego było. Wypiłem. Pojawili się inni ludzie, znajomi z realnego świata. Oni nie przyjechali na Ceremonią. Kręcili się, rozmawiali. Pojawił się także mój młodszy brat. Bardzo smutny, nieswój (ale on nie lubi skupisk ludzi, jest bardzo mocnym introwertykiem). Potem dostałem dolewkę, ale to było coś dziwnego, mętny, wodnisty płyn, delikatnie brunatny. Leżałem zastanawiając się czy to wypić. Wciąż ktoś robił zamieszanie, ktoś coś przestawiał. Nie była to Ceremonia którą znam z realnego świata.
Daime 2019/2020 – zerojedynkowa lekcja.
Daime – Ceremonia noworoczna.
Pierwsza w moim życiu noworoczna, trzecia w Nosso Lar generalnie. Scenariusz dość podobny do innych. Przyjazd do domu, choć trzeci raz, to bardziej już powrót, niż przyjazd :)) Od razu oddałem telefon i kluczyki. Poczułem się wolny… Oczekiwanie na pozostałych, kogo znam, kogo widzę po raz pierwszy. Cisza, rozmowy, cisza. Niesamowite jest jednak to, że choć każda Ceremonia jest inna w swoim biegu, to jest totalnie niereligijna nawet w ułamku sekundy. Nikt nie mówi o bogach, bóstwach. Mówi się jedynie o człowieczeństwie, o miłości i prawach każdego z Nas. O jedności umysłów, o potrzebach szacunku, miłości i zrozumienia. Wewnętrznie – każdy jak chce, mogą być bogi, bóstwa, boginki. Nie ma tam w zachowaniu nikogo, chęci bycia guru, przejawów jakiejkolwiek wyższości. Rozmowa, szacunek – jesteśmy tacy sami. Ty przeczytałeś więcej książek, ja byłem w większej ilości krajów, tamten zna więcej krij kundalini. Ale to bez znaczenia. Jesteśmy równi.
To już moja druga, bezwizyjna, lub prawie bezwizyjna Ceremonia z Daime. Czy to ja się zmieniłem i nie potrzebuję fajerwerków, czy to Daime doszła do wniosku, że nie czas na to? Znów to zdanie – to też bez znaczenia. Dla mnie bardzo ważne są myśli, przede wszystkim jednak uczucia i odczucia. To one dają mi pewność tego z czym się zmagam, to one nie pozostawiają mi marginesu wątpliwości. Są jak grawitacja – z nią ciężko dyskutować. Jest i koniec. Napiszę więc co czułem, z czym się zmierzyłem i do jakich wniosków doszedłem. Czy, może trafniejszym było by napisanie – dokąd wróciłem, zatoczywszy koło 🙂
Dzień pierwszy – Uważaj, czego sobie życzysz.
Intencja zerojedynkowca – odpuść.
“Odpuść” jako bardzo szerokie pojęcie. Potrzebowałem zwolnienia, przełożenia pomysłów na później, odpuszczenia pewnych myśli, zachowań, lęków. Zaniechania oczekiwań, chciejstwa. Powrotu do stabilizacji – wszystko w odpowiednim momencie STANIE SIĘ. Te wszystkie rozsynchronizujące emocje… one niebezpiecznie zaczęły zbliżać się do strefy 0, zza której widać granicę absurdu. Mojego absurdu. Do tego, jak zawsze, dochodzi świadomy głos, który walczy i dogaduje, gdy Aya próbuje podziałać. Zanim jeszcze Aya przyszła w pełnej krasie, myśl, jak natrętna mucha wkręciła mi się w głowę – “Ty umiesz odpuścić sam, nie potrzebujesz mnie do tego. Pokaż, że się nie mylę.”
Trochę mnie Aya wzięła pod włos, bo teraz głupio było zaprzeczać oczywistości, którą w ten sposób skwitowała tak znamienita osobistość. Raz użyłem, może dwa razy hasła BORG – podporządkuj się, opór jest daremny (mniej więcej tak BORG asymilują inne rasy, zależy od trafności tłumaczenia. Chodzi o Star Trek, którego jestem fanem – dla niewtajemniczonych). Poddałem się totalnie bez walki. Jakże to jest niesamowite uczucie, gdy wchodzisz bardzo mocno w proces, totalnie bez lęku, zmęczenia, siłowania się umysłem. Po prostu – idziesz i jesteś. Ciekawe jest to, że nie było bardzo wizyjnie, jak już pisałem. To było w 90% emocjonalne. Spokój, nawet delikatne zdziwienie, że tak może być. Poczucie siły – ojacie, jakie to proste. Odpuściłem i nic mnie nie ruszy. Cóż więcej – no po prostu piękna podróż. Radosna, spokojna i bardzo głęboka. Wizje – nieopisywalne.
Hmmm.. trzeba to zrobić także podczas następnej Ceremonii i po prostu, rachu ciachu jestem “de best”. Tja… Będąc już któryś tam raz na spotkaniu z Rośliną, powinienem się spodziewać niespodziewanego. Zgubiła mnie i uśpiła czujność prostota pierwszego dnia. Nie zapaliła mi się lampka – coś za łatwo poszło.
Dzień drugi – umówiłem się, ale Ona nie przyszła.
To było zaskoczenie. Najpierw na luzaku, przecież wczoraj wszystko poszło zgodnie z MOIM planem – no, widać taki dzień. Gdy tymczasem po kubeczku numer 1, nic się nie zadziało. Po drugim nic się nie zadziało. Poszedłem się przejść. Trochę zaniepokojony, podobnie jak wtedy, gdy powiedzmy przez 4, 5 kolejnych dni nie mam snów. Zaczynam się bać, że coś się stało 🙂 Tym bardziej, że moja wrażliwość, nawet na połowę kubeczka “numer 1” jest znana 🙂 Potrafię całą Ceremonię być “na jednym”.
Wróciłem do jurty. Coś tam czułem, mrowienie, może delikatną zmianę percepcji, inność dźwięków. Ale wciąż nic w ogólnym sensie. W środku byłem zdruzgotany. Pustką myśli, tęskniłem wręcz za tym dogadywaczem, którego normalnie wyganiam, tęskniłem za słowami Ayi, marzyłem, żeby ktokolwiek coś powiedział. Było pusto i cicho. Patrzyłem na siebie od środka, widziałem/byłem w pustej czaszce, jak ogromnej jaskini. Poczułem się bardzo samotny, to był obłęd. Jurta pełna ludzi, radosnych, śpiewających, a ja, samotny, wkurzony na wszystko. Tak, drażniło mnie totalnie wszystko i wszyscy. Odbierałem to jako lekcję – że ktoś coś robi co mnie denerwuje, a ja mam dalej odpuszczać i nie odzywać się słowem. Tak to sobie tłumaczyłem, z lękiem i tęsknotą poszukując głosów we mnie. To jednak nie było to. Agresja, wkurzenie było pokłosiem pustki, samotności i zaskoczenia taką sytuacją. Teraz to wiem. Mój umysł nie umiał sobie poradzić z ciszą, choć ciszy fizycznie nie było (oj nie.. prawda Mokiki? :P) Usiłowałem różnymi sposobami wejść głęboko w umysł, wywołać jakiekolwiek obrazy. Zawsze, jedyne co mogłem zobaczyć to stare, zakurzone i poszarzałe zabawki z placu zabaw, stare karuzele, brudne maskotki, maszyny, ale większość była wyłączona z prądu. Pusta, skrzypiąca, samotna. Nikomu niepotrzebna. Aya nie przyszła wcale. Do ostatniej chwili czekałem. Nie przyszła. Pozostawiła tylko emocje, pozostawiła przeświadczenie, że skrajności prowadzą do samotności. Nie mówię tutaj o wyborze “tak lub nie”, “mleko czy woda”. Mówię o odpuszczeniu. Odpuściłem wszystko, odebrano mi wszystko. Skrajność prowadzi do samotności. Odpuściłem emocje – pozostała mi dezorientacja. Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. Wiem, że to był błąd. Może nie tyle błąd, tylko czas na taką lekcję. Gdy przestanie mi zależeć, gdy przestanę tęsknić, kochać, bać się – przestanę istnieć. Będę sam, samotny w ciszy wewnętrznej, choć w głośnym świecie ludzi. Tak nie umiem żyć. Moja zerojedynkowość nie jest rozwiązaniem na każdą sytuację. Szarość, to najpiękniejszy kolor żeby żyć ;)))) Zerojedynkowość powinna być używana wyłącznie tam, gdzie nie ma lepszej metody. Do sytuacji, gdzie lewo-prawo jest uzasadnione.
Kolejną lekcją była końcówka Ceremonii, już po zamknięciu kręgu, po sharingu. Sharing – mocno oczyszczający, jak zwykle powiedziałem zupełnie nie to, co układałem sobie w głowie. Jak zwykle górę wzięły emocje, a nie jakaś kalkulacja i przemowa. Przemówienie układane misternie “w trakcie” zawsze zmienia się totalnie.
Po tym wszystkim pojawiło się poczucie wspólnoty. Poszedłem do Was (Was wszystkich którzy byli w jurcie) i byłem. Byłem Wami a Wy byliście mną. Poczułem, że jestem wszystkim. Nie byłem sam, słyszałem każdego z Was. Byłem mareado, choć nie widziałem zbyt wiele, to czułem. Mogłem przytulić każdego i każdą z Was. Nie można być i nie czuć. Ja byłem i czułem. Byłem każdym z Was.
Szałas Potu pod Kłodzkiem.
Opiszę troszkę miejsce, troszkę samą ceremonię. Było mocno inaczej, czegoś było za mało, czegoś za dużo. Jak zawsze będę subiektywny, bo to w końcu moje odczucia 🙂
Miejsce – dom. Niesamowite, dobre, energetyczne, przyjazne – na bogato 🙂 wyposażone.
Miejsce – okolica. Piękne, rozległe, wolne. Dzikie łąki, lasy, góry.
Budowa Szałasu (tak, ja będę używał wciąż nazwy Szałas Potu) przebiegła bardzo sprawnie. Las obdarzył nas odpowiednimi materiałami, okoliczne pola pięknymi, warstwowymi kamieniami.
A tak wyglądało już po zakończeniu pracy.
Ogień rozpalił się błyskawicznie, dając pewność, że kamienie rozgrzeją się i będą z nami w pełnej, gorącej krasie 🙂
Sama Ceremonia inna niż do tej pory znałem. Cicha. Bardzo cicha. Bez słów, bez wyraźnych granic. Taki eksperyment. Ba… dodatkowo doszła runda 5, która normalnie nie występuje. Już bez dodatkowych kamieni. Ja, wewnętrznie i tak zrobiłem sobie rundy, zapraszanie duchowych gości, intencje. Do tej formy jestem przywiązany i nie chcę tego zmieniać. Podobnie będzie, jeśli kiedykolwiek pojawi się runda 5 – dla mnie Szałas musi zakończyć się po rundzie 4. Ta runda powinna być najgorętsza, by po wyjściu z Szałasu móc doznać „szoku termicznego” tak bardzo potrzebnego umysłowi i ciału. Szałas był mocny, dla mnie osobiście bardzo potrzebny, szczególnie moim intencjom. Był śpiew (po raz pierwszy poczułem potrzebę śpiewu, sam z siebie). Czułem się wolny, czułem radość, ale także konieczność oczyszczenia z pewnych nadmiarowych emocji.
Ostatnią innością tego Szałasu była pora jego rozpoczęcia oraz krótkość trwania. Może było to 75, może 90 minut. Około 20 byliśmy już w domu, zastanawiając się – co robić, z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? :))
Nie da się pominąć jedzenia, które każdy z nas przywiózł ze sobą. Wszystko było wspaniałe, smaczne. Przygotowane z sercem.
Tak, to były warsztaty zupełnie nowe, z elementami starego, częściowo zmodyfikowane. Takie jak miały być na ten moment. Dla mnie bardzo ważne, bo pewne rzeczy ja też zrobiłem inaczej, po raz pierwszy. Wszystko wyszło doskonale.
Holenderska Ceremonia Mexicana.
Wróciłem z Holandii, gdzie samotnie zrobiłem swoją pierwszą Ceremonię Psylo. Użyłem odmiany Mexicana. Podszedłem troszkę „naukowo”, chcąc móc opisać etapy, stany umysłu i ciała. Był więc zegarek, telefon z dyktafonem i muzyka z Deezer 🙂 Obudziłem się jak zwykle dość wcześnie, na śniadanie wypiłem 45 gramów ceremonialnego Kakao Keith’a. Godzina po Kakao upłynęła na wyciszeniu, dopasowaniu playlisty, aby móc później nie zajmować się tym tematem. Około godziny 10, odmierzyłem 1.25 grama Mexicany, włożyłem do ust i trzymałem około 3 minut. Smak bardzo pozytwny… jak borowiki :). Potem popiłem czystą wodą i czekałem. Mineło około 20 minut, gdy poczułem zmiany. Uderzenie ciepła na całym ciele, lekkie odrętwienie. Drżenie rąk, ziewanie. Te wszystkie stany są bardzo podobne do Ayahuascowych. W moim przypadku jestem zwolennikiem stacjonarnego „bycia”. Wcześniej, przy rezerwacji apartamentu, poprosiłem właściciela o miękki koc, poduszkę i coś do ogrzewania, gdyby kaloryfery jeszcze nie były włączone. Wszysto było jak chciałem. Jovan spisał się na medal. Położyłem się, zawinąłem w koc, jak larwa w kokon i zaczęło się. Od razu spora różnica, w porównaniu z Ayą. Kolory. Zupełnie inne. Ziemiste, jakby przykurzone. Aya jest pastelowa, neonowa i głęboka. Nie piszę tego, że było źle, że zawiedzieny jestem :). Widać taka jest Mexicana. Opisałem po prostu inność. Podróż piękna, bardzo empatyczna, radosna. Myślę, że poranna Ceremonia Kakao też dużo dała. Mniej więcej po godzinie postanowiłem wziąć drugą dawkę, mniejszą, bo tylko 0.7 grama. To było dobre posunięcie jak na pierwszy raz. Kontynuacja kolorów, podróży i dźwięków była mocna. Zaskakująca, radosna. Ciekawostką jest jednak to, że nie umiem opisać tego co widziałem, nie umiem opisać myśli, jakbym nic nie pamiętał. Wewnętrznie jedak pamiętam wszystko. Bardzo dziwne uczucie. To zupełnie odwrotnie niż przy Ayi. Może tak się stało, bo chciałem być dość „świadomy”, żeby kontrolować czas, otoczenie. Częste przerywanie procesu, nie zagłębianie się w taki sposób luźny, oczywisty. Pewnie wszystko miało wpływ. Czas łączny 4 godziny.
Daime – historia niepodobna
Za mną kolejne spotkanie z Mamą Daime. Miejsce to samo, trzon ekipy ten sam, ludzie inni, chociaż w sumie tacy sami.
Trochę to brzmi, jak z jednego z filmów o Asterixie i Obelixie, gdy ktoś „podrobił” magiczny napój. Asterix, tłumacząc zgromadzonym mówi tak: Smak ten sam, zapach ten sam. Ale to nie napój magiczny! To zupa jest z brukselek!
Na początku więc, jesteśmy tymi brukselkami. Poszukujący, znajdujący, eksperymentujący. Bo tak na pierwszy rzut oka mi się wydawało, że mogę sobie zrobić eksperyment z własnym doświadczaniem. Stajemy się jednak jednością i prawdziwą z prawd, w połączeniu z Napojem Magicznym.
Dzień 0 (dla mnie, bo niektórzy byli już od środy)
Nie będę się skupiał na dniu przyjazdowym, bo to tradycyjnie dzień na poznanie się, odpoczynek od systemu. Wyciszenie, bycie ze sobą.
Dzień 1
Pierwsza ceremonia, gdzie prócz tradycyjnej, w moim przypadku intencji miłości, pojawiła się tym razem ścieżka w stronę – „ja nie mam cierpliwości”. Po iluśtam już Ceremoniach, wiem czego się spodziewać, wiem jakie są pierwsze objawy, że Aya się zbliża. Czekam więc „cierpliwie”, czytając książkę „Życie Buddy”. Ot, leżała na półce to wziąłem, przypadek, nic więcej :P. Czytam i nic. Czytam, czekam, cierpliwie czekam. Nic. Przyszła pora na drugi kubeczek. Przyjąłem zawartość kubeczka. Czekam. Czytam. Nic. Postanowiłem przenieść się z jurty pod drzewo, tuż za domem. Wziąłem poduszkę do medytacji, poszedłem pod drzewo, ułożyłem się w cieniu… I tyle mnie widzieli 🙂 Aya przyszła na początku bardzo fizycznie. Nie chodzi o siłowo, w znaczeniu fizycznie. Fizycznie, czyli cieleśnie. Dźwięki, kolory, kształty, dotyk, ciepło słońca. To był wgląd bardzo szybki, podpowierzchniowy (miałem wrażenie pływania pod taflą wody). Pojawiły się moje Duchy. Już umiem je rozpoznawać. Nawet chyba nie było „dzień dobry”. Po prostu padło zdanie – Ty masz cierpliwość… masz jej bardzo dużo. Ty jesteś zwyczajnie NIERCIEPLIWY. To mnie totalnie zaskoczyło. Zaczęła się „rozkminka” – to przecież to samo. Oj… jak bardzo się myliłem. Cała piątkowa podróż była lekcją. Potem, moje myśli powędrowały w bardzo pokrewne rejony odczuć, co znaczy „jestem, mam, czuję”. Rejony człowieka jako bytu skończonego. Wszystko w nas, powinno być w równowadze. To, że jestem niecierpliwy – nie oznacza, że mam w sobie pielęgnować cierpliwość. Oznacza to tylko, że trzeba przyciąć tę niecierpliwość o tyle, o ile wystaje z naszej świadomości. Gładka powierzchnia. Jak puzzle – nie można chcieć pozbyć się strachu. Trzeba przyciąć go do wielkości odwagi. Bo i strach i odwaga, są potrzebne nam samym. Służą do innych rzeczy. Ale są częścią nas. Pojawiła się myśl, pytanie, zastanowienie się nad tym, że ja, jako osoba – czuję się skończony. Czuję się bardzo dobrze sam ze sobą. Jestem spełniony i szczęśliwy. Spokojny i zsynchronizowany. Dlaczego więc, jeszcze lepiej niż lepiej, czuję się, gdy są inni. Moje Duchy wiedzą, że jestem raczej binarny. 0 albo 1. Prostota przekazu to coś, co lubię. Pojawił się ogromny pączek :). To byłem ja. Ja, jako skończony, pełny i pyszny pączek. „Znikąd” zaczął się wylewać lukier na pączka. To są właśnie inni. 🙂 Dlatego czuję się lepiej niż lepiej, gdy są inni. Nie chodzi tu o upiększanie mnie, chodzi tu o bycie z innymi. O bliskość, jak blisko jest lukier na pączku. Taka wymiana energii.. Pączek i lukier. Lukier i pączek. Nikogo z nas nie można uzupełnić sobą. Ale można otoczyć go czymś wspaniałym. Nie da się nadgryzionego pączka uzupełnić innym pączkiem, bo to zawsze będzie inny pączek, nie pasujący w doskonały sposób do nas. Jednak gdy my uznamy, że jesteśmy dobrze wypieczonym, wyrośniętym pączkiem, pozwolimy na lukier innych, otrzymamy połączenie doskonałe. Dla siebie będziemy zawsze pączkiem, dla innych będziemy tym lukrem.
Gdy tylko zaczęło mi się wydawać (bo dolewek w piątek, w moim przypadku nie było. Był kubeczek startowy „0” i kubeczek właściwy „1” znów binarnie), więc gdy zaczęło się wydawać, że Aya odchodzi, poszedłem po owoce. Miałem parcie na jabłka. Wziąłem „garść” i z pasją wchłaniałem, siedząc na ganku. Pojawiały się myśli – ileż można jeść jedno jabłko. Ile to trwa? Chwilę potem rozmawiałem z Badim, gdy zaproponował soczek z jabłek, rzuciłem – mam potrzebę gryzienia :)))))))))))))))))))))) Nie minęło kilka myśli, Aya wróciła jakby ze zdwojoną siłą. Znów drzewo, znów zabawy z cieprliwością. Obserwowanie liści, chmur, słuchanie wiatru. Chmury stawały się obrazami z gier retro, piksele rozdzielczości 160×200. Piękny proces, dużo emocji i spokoju. Tak „dojechałem” do końca dnia.
Dzień 2
Wszystko tak samo, z małym wyjątkiem. Nie było intencji. Chciałem dać wolny wybór Ayi. To już drugi raz, gdy tak robię. To się sprawdza, przynajmniej u mnie. Dzień pierwszy nauka, dzień drugi swoboda. Zaczęło się, wiadomo – kubeczek „0”. Miałem wrażenie „buuuum” po kilku chwilach. Aya zadziałała dość gwałtownie. Nawet, pokuszę się o to stwierdzenie, że dość nieprzyjemnie. Miałem w głowie scenkę z filmu Matrix, gdy Neo jest u Architekta, a z ekranów różne wersje Neo krzyczą do niego, oskarżają go, wyzywają, mają wątpliwości. U mnie było podobnie, tyle, że zamiast Neo byłem ja. Broniąc się przed Ayą, wywalając z ust, z prędkoscią karabiu maszynowego, zdania – nie chcę, mam zły dzień, nie lubię, nie mam potrzeby, przecież to moja decyzja, może innym razem. Kocham moje Duchy, które zawsze, ze spokojem, CIERPLIWOŚCIĄ :), ogromną miłością i zrozumieniem, odpowiadały – „jasne, przecież Ty nic nie musisz, możesz oszukać, możesz wylać, możesz iść gdziekolwiek, jesteś wolny”. Zrobiło mi się wtedy dość nieswojo. Głupio wręcz, że to usłyszałem. Przecież faktycznie, jestem tu z własnej woli. Skoro więc jestem, to dam sobie możliwość BYCIA. Jestem pewny, że pierwszej dolewki nie przyjąłem, bo gdy się „obudziłem” kubeczek stał w miejscu gdzie go zostawiłem po kubeczku „0”. Wtedy przyszła myśl (jedna w wielu później), która mnie totalnie rozbawiła. To chyba był mój pierwszy hihot w jurcie. Myśl, że jak mogłem pomyśleć, że ktoś będzie miał pretensje, że nie wziąłem kolejnego kubeczka, gdy był czas kubeczkowy. I to nawet nie śmiałem się ja, to znaczy fizycznie hihrałem się ciałem osobiście, ale w mojej głowie była Rada Hihraczy, która pokazała mi, że ten czas był odpowiedni na pierwszy kubeczek i miał trwać tyle ile trwał. Bo to nie chodzi o tę, konkretną sytuację. Tu chodzi o całość mnie. Odmowa czegoś, zgodna z własnym sumieniem i przekonaniem, nie może wiązać się z poczuciem winy za to. Bo to nie jest odmowa przeciwko komuś/czemuś. To odmowa w zgodzie ze sobą. Odmowa, która nie krzywdzi nikogo innego, nie krzywdzi mnie. To było na tyle silne uczucie lekkości i spokoju, że nie pamiętam kolejnych dolewek, które jednak przyjmowałem wtedy ochoczo. Były 2, może 3 dolewki. Nie wiem. Ale do tego stopnia odczuwałem wręcz potrzebę kolejnych porcji, że gdy w kubeczku zostawał osad z wywaru z poprzedniego razu, dolewałem wody, mieszałem i wypijałem wszystko, żeby kubeczek był pusty/czysty, gotowy na kolejny raz. Niesamowite uczucie lekkości. Chcę, a nie muszę. Dużo czasu spędziłem w jurcie, ale chyba więcej na zewnątrz. Mam przebłyski scen, gdy poruszałem się, np. aby dolać sobie wodę z dzbanka. Ruchy jak w zwolnionym filmie. Miękkość podłogi, jakbym chodził po gęstym budyniu, proces nalewania wody, gdy nie chciałem, żeby cokolwiek zabulgotało, lałem wodę po ściance kubka, to trwało wieczność. Obserwowałem wodę, kubek wydawał się już pełny, gdy go zakręcałem, okazywało się, że jest ledwo na dnie. Jakieś, znane z opowieści, może trochę z własnej pamięci, rozkminki o dłoni. Zabawa palcami. Wychodzenie z jurty było wyzwaniem. Świat był piękny, nowy, nieznany. Bez względu gdzie byłem, gdy pojawiał się spokojny, jak grecki posąg, z rękami założonymi do tyłu, głaszczący swoją „zeusową” brodę. Nieabsorbujący sobą, pełen troski, miłości i radości. Pojawiał się Badi Myśl. To było niesamowite, bo mam wrażenie, że wyczuwałem, gdy Badi się zbliża. Otwierałem wtedy jedno oko, czasami drugie i czekałem na to, żeby na mnie spojrzał. Czasami spojrzał, czasami nie (raz tylko zrobiło mi się smutno, gdy nie spojrzał). Ale zaraz po tym, zawsze wracała radość i miłość. Jakby Badi Myśl, przeistaczał się w Badiego Kometę, ciągnąc warkocz radości i miłości, jak płaszczem przykrywał całość wszędzie tam, gdzie się pojawiał. Leżąc w jurcie, wręcz fizycznie czułem, jak coś opada na mnie i daje uczucie spokoju. Mogłem podróżować dalej. Mój stan trwał bardzo długo, nawet po kolacji pojawił się znów, gdy już byłem w łóżku. Odkrywam to za każdym razem, że moja wrażliwość na Daime jest bardzo duża. Aya wróciła, choć delikatnie, ale wróciła. Z paletą obrazów i barw. To są te wszystkie rzeczy, którymi miałem się podzielić podczas „szeringu”. Po pierwsze jednak, mój stan był jaki był, ale na tamten moment ważniejsze, najważniejsze i najmocniejsze było doznanie inne. Byłem świadkiem przemiany tak głębokiej, tak potężnej, że nawet teraz mam ciarki na ciele, gdy o tym piszę. Wtedy (czwartek), gdy Ją poznałem, dziewczynka o pięknym imieniu Danja. Grzeczna, cichutka. Bardzo wrażliwa. Powiedziała w czwartek, że jestem jej Ayahuscowym tatą. Mieliśmy długą rozmowę, której wynikiem był właśnie ten zaszczyt bycia jej „tatą”. Ta dziewczynka, przy kolacji po pierwszej Ceremonii, bardzo się ucieszyła (a mnie zatkało), gdy powiedziałem o Niej, w zwykłej rozmowie, że „ta, młoda Kobieta.. coś tam coś tam..”. Nie pamiętam nawet czego dotyczyła ta rozmowa. Ot, po prostu siedzieliśmy we czwórkę przy stoliku jedząc kanapki :). Więc już w piątek – pojawiła się KOBIETA. W sobotę, już przy ognisku, zauważyłem, że Danja biega po wzgórzu!!!!! Jakby goniąc pokonanych. Pod to wzgórze ciężko jest wejść (będąc w objęciach Ayi), nie mówiąc o bieganiu. Danja to robiła. Włosy już nie, spięte w kucyk. Włosy rozpuszczone, Ona ubrana w piękne, królewskie wręcz szaty. Wiatr, który bawił się Jej włosami. W pewnej chwili wróciła ze wzgórza, cisnęła poduszką (cisnęła to tylko grzeczna, bardzo grzeczna forma wyrazu, tego co widziałem). Wzięła śpiwór spod drzewa (które było moim azylem dzień wcześniej) i krokiem Wojowniczki, krokiem Zwycięzcy szła w stronę ogniska. Za nią widziałem zgliszcza. Ogień, ruiny, huragan. Widziałem potęgę i moc, Silnej Kobiety, której wtedy lepiej w drogę nie wchodzić. To było coś niesamowitego. Ta Wojowniczka po prostu usiadła z nami. Usiadła i wiedziała, że urodziła się przed chwilą, jako ktoś zupełnie inny. To było bardzo mocne doznanie dla mnie.
Na koniec wrócę do tego eksperytmentowania, o którym pisałem na początku. Po krótce, jestem zakochany w retro technologii. Komputery lat 80. Commodore 64 między innymi. Gdy już nadejdzie na to moment, podzielę się z Wami intrem, które zatytułowałem „Yawanawa”. Ale to stanie się, gdy skończę je kodować.
Eksperyment miał polegać na – „Sprawdzeniu, jak mogę podnieść swoją znajomość programowania procesora MOS6502, używając do tego języka assembler :), podczas hiperaktywności neuronów w trakcie Ceremonii.” Krótko mówiąc przeczytam książkę o tym podczas podróży i po prostu będę „de best” 🙂
Brzmi, jak przynajmniej temat rozprawy doktorskiej. Dla uważnych i spostrzegawczych – tak… napisałem — Eksperyment „miał” polegać. — Aya miała zupełnie inne plany, niż moje świadome, co z tego, że rozkochane w retro zabawkach, ale wciąż świadome ja i „ja” chciejstwo. Nasze chciejstwa i wyobrażenie o potrzebach „ja”, jest wspaniale inne od tego, co Aya ma do powiedzenia. Książka leżała w tym samym miejscu, gdzie położyłem ją na początku. 😀
Jestem Jej za to wdzięczny. Dziękuję za Jej mądrość.
„Młody” – dojrzały mężczyzna
Znów pojawia się motyw mężczyzny, znów krąg i znów zdziwienie. Tym razem sen bardzo krótki ale bardzo zaskakujący. Śnił mi się chłopiec, na oko 16-17 lat. Mały, wręcz karłowaty, z okrągłą twarzą. Dość pulchny. Był uczestnikiem znów jakiejś ceremonii, kręgu. Zapytałem, czy nie jest za młody na tego typu działania. 16 lat to jednak dość mało. On mi odpowiedział, że ma 56 lat. W tym momencie zacząłem się histerycznie śmiać. Było to dziwne, nie tyle nieprzyjemne co dość niekomfortowe. Nie mogłem tego śmiechu opanować. Wiedziałem, że powinienem przestać ale wciąż się śmiałem w bardzo dziwny sposób.
Oczyszczania stóp i inicjacja
To były w sumie dwa sny. Ten pierwszy wydał mi się dość banalny i krótki, żeby go opisać w dwóch słowach. Jednak dzisiaj, po przebudzeniu od razu połączyłem te dwa sny. Pierwszy – śniło mi się, że mam stopy w koszmarnym stanie. Skóra tak zrogowaciała, że tworzyła właściwie buty. Pojawił się ktoś kto potrafił zdjąć z moich stóp te podeszwy. Zrobił to bezboleśnie i sprawnie. Stopy wyglądały jak chwile po wyjściu od pedicurzystki. Gładkie, miękkie i różowe. Widać było świeżą skórę, delikatną. Pozostały jednak dwa okrągłe miejsca, dokładnie na ścięgnie Achillesa, gdzie ta gruba i twarda jak kamień warstwa skóry została. Nie mogłem tego zdjąć. Dzisiaj, bardzo długo gdzieś jechałem. Różnymi środkami transportu. Dojechałem do małego miasteczka. Było tam bardzo czysto, niesamowite kolory ulic, brązy drzew, liści (więc to musiała być jesień) i cienie drzew skąpane w żółtym, mocnym, ale nie rażącym świetle słońca. Wszystko nienaturalnie ostre, jakby ktoś podkręcił kontrast w TV. Poszedłem z jakimś mężczyzną do domu. Tam, przy owalnym stole siedzieli starcy. Ale nie dziadki. Starcy indiańscy, Inuici i chyba jeden biały. Indianin, potężny, postawny mężczyzna przyniósł turkusowy pled, narzutę którą założył mi na ramiona i plecy, mówiąc jakieś niezrozumiałe słowa, jakby śpiewał pieśń. To była bardzo ciężka tkanina. Zapytał czy ten kolor mnie nie drażni, taki turkus. Ale zapytał nic nie mówiąc. Po prostu wiedziałem. Odpowiedziałem, że wszelkie odcienie niebieskiego, sam niebieski jest moim ulubionym kolorem. Szczególnie głęboki chabrowy. Zacząłem się rozglądać po zgromadzonych, nie wiem dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem, każdy z nich miał na sobie coś w turkusie i coś w tym moim chabrowym. To było niesamowite. Po chwili wydawało mi się, że kolory ich ubrań zmieniły się na moje niebieskości w chwili, gdy powiedziałem o tym. Z ich min było widać, że to taki żarcik, mieli delikatny ubaw gdy patrzyli na moje zdziwienie, że dostosowali kolory ubrań do moich ulubionych. Gdy już miałem tę tkaninę na sobie, nie bardzo wiedziałem co zrobić. Podchodziłem do każdego po kolei (ale w odwrotną stronę niż ruch wskazówek zegara, co dla mnie jest dość istotne, bo nie lubię tego kierunku w realnym życiu) i albo kucałem albo przyklękałem obejmując każdego z nich dziękując za wszystko. Gdy podszedłem do mężczyzny który mnie tam przyprowadził (siedział na godzinie 11 przy stole)
uklęknąłem przy nim, schowałem się w jego uścisku i usłyszałem „kocham Cię”. Chwilę trwaliśmy w tym braterskim geście, wstałem, podszedłem do Indianina który mi założył ten niby płaszcz, zrobiłem to samo, ale tym razem to ja powiedziałem – kocham Cię. Odpowiedział tym samym.
Sweat Lodge w Zajęczym Jarze
Właśnie wróciłem z pełniowego Szałasu w Zajęczym Zarze, niedaleko Cieszyna. Miejsce dobre, z dobrą energią. Początek był jednak dość energetycznie wyczerpujący. Z mojego powodu. Pojechałem tam z intencją zwolnienia wewnętrznego, pozbycia się wymówek, że czegoś tam nie zrobię, bo mam inne ważniejsze sprawy. Lekki chaos, bo kogo jak kogo, ale siebie nie da się oszukać. To było czyste lenistwo, wygodnictwo i delikatne zejście z obranej ścieżki. Na miejscu chaos organizacyjny, brak zdecydowania w działaniu i lekkość w trwaniu, że jakoś to będzie spowodowała u mnie wewnętrzny bunt (największy, gdy okazało się, że nie ma kamieni (!). Podjąłem jednak to wyzwanie, bo przecież spotkało mnie dokładnie to samo, z czym przyjechałem się zmierzyć. Jak się okazało, wszystko dało się spiąć ze sobą. Były i kamienie (po które pojechaliśmy 40 km) i ogień zapalił się pięknie, i szałas wyszedł jak od linijki (świetny patent na zimowe szałasy, to ławeczki z drewna w środku). Moja intencja (nauczony doświadczeniami z Ayahuaską) była prosta. Więcej czasu na myślenie, uważność na to co robię, więcej czasu na bycie ze sobą. Podczas pierwszej bramy powietrznej, gdy się „rodzimy” skojarzyło mi się to z tęsknotą, za powrotem ze szkoły, rzuceniem tornistra w kąt i biegusiem na trzepak :))) Pod koniec pierwszej bramy, pojawiła się panika i wewnętrzny chaos. Wirówka myśli i poczucie, że powinienem na tym zakończyć swój Szałas. Późniejsze energetyczne etapy mogą zbyt mocno podziałać, a ja przecież potrzebuję spokoju. Tak zrobiłem. Podczas wnoszenia kamieni na drugą bramę wyszedłem z Szałasu, złożyłem dary dla Ognia i zakończyłem ceremonię. To pierwszy raz, gdy wyszedłem tak szybko. Zasnąłem, choć nie do końca głębokim snem. Wizja która mnie mocno zdziwiła. Chodziłem ulicami, ludzie, jak to na ulicach. Ich ciała były normalne, cielesne. Twarze były namalowane na płótnach, deskach, ciężko powiedzieć. Wszystkie były czarnobiałe, bez wyrazu. Nie dało się odczytać żadnych emocji. Były puste, choć żywe. Przemieszczały się z ciałami, ale same twarze pozostawały nieruchome. Żadnych ruchów ust, brwi, policzków. Kolejna sprawa, to to, że bez względu na odległość z której patrzyłem na te twarze, wciąż wyglądały tak samo. Jakby miały nieskończoną rozdzielczość. Próbowałem się przypatrywać tym twarzom z bardzo bliska, ale wciąż widziałem je tak samo, choć ciała to się oddalały to zbliżały. Dzisiaj, po porannym kręgu i pożegnaniu rozjechaliśmy się w swoje strony.
Uzupełnię jeszcze o jedną rzecz. Podczas pożegnalnego kręgu wyciągaliśmy z rozłożonej talii karty. Niesamowite było to, że 100% z nas wyciągnęło karty ze swoimi intencjami. Nie, to nie jest naciąganie faktów ani naciąganie interpretacji. Byłem i widziałem. Bo jak nazwać inaczej intencję zakończenia konkretnego etapu w życiu (intencja z wczoraj) a wyciągnięta karta dziś rano to „Nowy rozdział/nowy etap”. U mnie „Szczerość”. Co idealnie pasuje do tego, gdy próbowałem być nieszczery sam ze sobą.
Ceremonia i wydalane robaki
Szedłem do bloku mieszkalnego. Na jakieś spotkanie. Zastałem tam kobietę, która szykowała się do wyjścia lub do spania. Była w łazience. W kuchni było trzech mężczyzn. Mieli przygotowane naczynia (tykwy) z jakimś płynem. Po kolei zaczęliśmy to wypijać. Po chwili cała trójka zaczęła wymiotować, dostali biegunki. Ja jedyny byłem zupełnie zdrowy. Przyglądałem się im i ich reakcjom. Na podłodze pojawiły się robaki. Tasiemce, glisty i cieniutkie, niczym nitki, białe robactwo. Ruszały się, cała podłoga była jak dywan z robaków. Wszyscy trzej byli bez świadomości. Ja, spokojnie, jakbym wiedział, że nic im nie grozi wyszedłem z mieszkania.