Dwa statki i rozcięta pięta

Znów motyw statków. Tym razem te dwa (!!!) statki rozbiły się o budynki. Właściwie to rozbiły budynki. Statkom nic się nie stało. Dziwne jest to, że nikt w mieście nie był specjalnie zdziwiony tym faktem. To ja szukałem pomocy, wytłumaczenia tego faktu. W pewnym momencie lewa noga zaczęła mnie boleć. Spojrzałem na piętę i zobaczyłem pionowe rozcięcie od ścięgna Achillesa do końca pięty. Próbowałem zakleić to plastrem. Bez rezultatu. Dostałem od kogoś lub znalazłem dziwną gąbkę, jakby pszczeli plaster z miodem. Miało to grubość paczki papierosów, z jednej strony rzeczywiście miało kleistą maź, przypominającą miód. Przyłożyłem to do nogi i ból ustał.

Sztorm i dwa statki

Byłem na morzu. Wiał bardzo silny wiatr. Byłem na jednym z dwóch ogromnych statków płynących tymi wodami. Wiedziałem, że na statkach nie ma nikogo. Miałem numer telefonu do kapitana. Zadzwoniłem i powiedziałem, że dzieje się coś złego. Statki nie płyną prawidłowo. Kapitan odpowiedział, że jest na urlopie, a statki mają autopilota, więc nie ma się co martwić. Upierałem się, żeby to sprawdził, on upierał się, że jest na urlopie. W końcu uległ. Coś kazał mi sprawdzić. Okazało się, że mam rację. Poprosił mnie, żebym przypilnował te statki do czasu aż wróci, zdecydował się bowiem przerwać urlop. Nie wiem jak, ale te dwa ogromne, oceaniczne statki przyciągnąłem do mojego miasta, do rzeki Odry. Zacumowałem przy brzegu. Zbliżała się noc. Wiało jak na oceanie. Dziwne było tylko to, że nie było fal. Woda zachowywała się jednak tak, jakby się gotowała. Całe masy pęcherzyków powietrza, ale i absolutnie czysty biały kolor wody, przypominały wodę spadającą z wodospadu. Spotkałem koleżankę, która zaoferowała mi, że podczas gdy będę oczekiwał na kapitana statków, ona dotrzyma mi towarzystwa. Kupiła dwa kefiry i powiedziała: – Chodź, idziemy pilnować statków.

Góry – żywe dzieci Pramatki Ziemi

Norwegia. Kraj Trolli i klimatu, który bardzo mi odpowiada. Przyjemny chłodek miast uporczywego upału. W środku lata śnieg po kolana. Przemieszczanie się z miejsca na miejsce zabiera sporo czasu. Przepisy drogowe są tu przestrzegane bardzo mocno. Znak “ograniczenie do 40” i wszyscy jadą 40. Pokonanie drogi z “Opola do Warszawy”, czyli około 350 km, zajmuje czasem gruuubo ponad 4 godziny. Jest zatem czas na podziwianie widoków. Góry od zawsze mnie fascynowały. Ich potęga, niewzruszoność i jakaś magia. Dlaczego postanowiłem akurat o tym napisać? Wpatrując się w masywne skały odnosiłem wrażenie, że to są żywe Istoty. Istoty równie żywe, co każdy z nas, tyle, że u nich czas płynie inaczej (choć przecież każdy już wie, że czas to ściema). Z naszej perspektywy czas dla kamieni, dla gór prawie nie istnieje. Przecież one nie chodzą, nie wstają, nie oddychają, nie umierają. Jednak coś się w nich zmienia. Jadąc jako pasażer co rusz widziałem na gołych ścianach skalnych podobizny rycerzy w zbrojach, zmarłych wikingów, łapy leżącego lwa, dinozaury czy w końcu słonie, idące gęsiego w górę, w stronę szczytu trzymające się za ogony trąbami. Gama zdjęć tego co widziały te góry? Ich zabawy obrazem, jakby dające świadectwo temu, że żyją i mają się dobrze. Mówiące w swej potędze – tak, żyjemy, bawimy się świetnie i zmieniamy się natychmiast we wszystko, co nas zaciekawi. Natychmiast… może setki lat, może tysiąclecia. Gdy chcemy, upodabniamy się do tego, co widziałyśmy, jak rośliny, które przecież nie mają oczu, a na swoich liściach czy kwiatach mają “zdjęcia” owadów, które żyją tuż obok. Czyż góry nie są dziećmi Pramatki Ziemi (nawiązując do naszych rozmów z Pramatką w grobie). Góry, jak wszystko, rodzą się, żyją, zmieniają się, by w końcu umrzeć na swój sposób. Podzielić się na miliardy miliardów ziarenek, ulegając wodzie, wiatrowi czy ustępując młodszemu rodzeństwu miejsca. Podczas Twardej Ścieżki tak wiele poświęciliśmy uwagi drzewom. Czy nie jest podobnie ze skałami? W Szałasie Potu witamy Kamień za Kamieniem, gdy rozgrzane do czerwoności są jak niemowlęta Ziemi, gdy rodziły się z Jej wnętrza. Kamienie jako chyba jedyne mogą cofnąć się do swojego dzieciństwa właśnie w ogniu. Mamy wreszcie swoje Kamienie Mocy. Jakże dobrze jest myśleć, że kiedyś, za tysiąc lat, gdy “urwie się urwisko”, odsłoni w skale moją zamyśloną twarz, gdy przez szybę samochodu obserwuję Pradawne Istoty zaklęte w swoim czasie… gdy brat Wiatr i siostra Woda wyrzeźbią w kamieniu w strumieniu postać umęczonego wędrowca, próbującego zmierzyć się z wysokością i własnymi słabościami, wchodzącego na szczyt kamiennego olbrzyma. A może to zaawansowane byty, które na podstawie DNA po prostu skopiują mnie w kamieniu 🙂 bo własnego DNA zostawiłem tam sporo, w postaci otarć skóry, litrów potu i całej masy myśli… ale to już chyba nie jest DNA… kto wie….

Piwnica i zrzucanie

Byłem w domu, gdzie aktualnie mieszkam. Obok piwnicy zgromadziłem całą masę niepotrzebnych rzeczy, a potem partia za partią znosiłem je do niej. Czaiło się w niej coś, czego we śnie się bałem. Za każdym razem, gdy schodziłem w dół – bardzo się bałem i miałem dreszcze ze strachu. Gdy już wszystko zniosłem, zamknąłem piwnicę z uśmiechem i poszedłem do domu.

To sen norweski. Jestem tu od kilku dni.
Dla Taraki i Jej czytelników dołożyłem się do STUPY. Szlaki tutaj są pełne minibudowli. Kamień dołożyłem z myślą o sile i wytrwałości Kamiennych Istot, których obecność w tych górach jest mocno wyczuwalna, a którą Tarace i Tarakowiczom mogą przekazać.

Moja pierwsza Twarda Ścieżka Warsztaty Twardej Ścieżki 30 czerwca – 5 lipca 2015

Znów napiszę o tym wszystkim (z mojego punktu widzenia), co się wydarzyło w tym magicznym KRUCZYBORZE, wtrącając czasem myśli i słowa innych, z którymi byłem i którzy byli ze mną.

 

Wyjazd 30 czerwca. Wcześnie rano wyjechałem, po drodze zabrałem Romę z Bytomia. Trasa jak trasa, nie ma czego opisywać. Na uwagę zasługuje jednak fakt “prześladowania” mnie przez zwierzęta. Zwierzęta nie te żywe, ale te wyłaniające się z różnych przedmiotów lub struktur niezwierzęcych. Może to tylko ja widzę tam ich sylwetki, ale w końcu to moje wspomnienia. Oto pierwsza (i niestety jedyna) z nich uwieczniona na zdjęciu. Dinozaur/jaszczur zjadający ofiarę.

 

Dzień 0

Przyjazd do Kruczyboru. Przywitanie, poznanie. Namioty, śpiwory. Temat zwykły. Potem zbieranie sił, by wytrwać. Przyjechałem bardzo chory. Z gorączką, anginą, na antybiotyku. Antybiotyków nie brałem z górką ponad 10 lat, ale przed przyjazdem do Kruczyboru musiałem do nich wrócić, bo choroba była jednak bardzo silna i gwałtowna. Zdrowy nie byłem. Przyjazd był jednak dla mnie czymś bardzo ważnym. To krok w wewnętrznym treningu własnej siły, czyli nie szukać w sobie wymówek. Skoro mogłem taki chory w niedzielę pojechać do klienta (bo umówiony byłem przed chorobą), to mogłem także przestać dziamgolić i pojechać zrobić coś dla siebie. Wtorek był ostatnim dniem zażywania tego leku. Spać poszedłem z gorączką, bólem brzucha i całą resztą dolegliwości.

 

Dzień 1

Budzę się przed świtem. Było zimno na dworze, ale miałem też dreszcze z powodu gorączki. Sen o Dziku, a potem o robakach w ziemi, jest na Tarace. Medytacje przy Dębach, śniadanie i przygotowania do budowy Szałasu Potu. Moim zadaniem było wykopanie dołka na kamienie oraz usypanie kopczyka/ołtarza przed Szałasem. Szło bardzo opornie. Upał, gorączka, ból gardła, głowy. Znów myśli – nie poddasz się, to jest Twoje zadanie, żadnych wymówek. Tu wtrącę słowa Nesa, bo  doskonale to opisał, patrząc z boku na sytuację mojego wyzdrowienia, któremu przyszło z pomocą zwierzę mocy Wojtka- czyli dzik:

“Kahuna kopał dół pod kamienie, gdzie miał stanąć szałas. Strasznie się przy tym mordował z racji swojej choroby i skwaru, który lał się z nieba (i chyba zewsząd). To było widać w dole, jaki wykopał – nierównym, nieforemnym, usypującym się. Później poszedł spać. Zanim się położył, wyglądał źle, więc półżartem zapytałem, czy wciąż wisi na krzyżu („wyglądasz jak z krzyża zdjęty”). Gdy spał, miał sen z dzikiem, o czym powiedział mi po przebudzeniu. Ja właśnie wróciłem z łąki, gdzie Ty, Wojtku, w tym czasie z ekipą budowałeś szałas. Zdecydowałeś się zasypać dół wykopany przez Kahunę i przeniosłeś centrum dalej, ale tak (uwaga!), że zasypany dół Kahuny był dokładnie w wejściu do szałasu. Tak więc chcąc nie chcąc, każdy, kto brał udział w jednej z dwóch ceremonii Szałasu Potu, wchodził i wychodził dokładnie nad zasypanym dołem Kahuny, wypowiadając formułę: „wszyscy co ze mną”, lub podobną. Opowiedziałem Kahunie o tym, że jego dół został zasypany, gdy spał, a on mi opowiedział sen o dziku. Potem przypomniał sobie, że tego ranka śnił o dole pod namiotem, w którym spał. We śnie również wykonał pewne działania, które można uznać za uzdrawiające (bodajże zasypał dziurę z robakami), tak jak twój akt zasypania „złego” dołu.”

Tak więc spałem, a wszystko, co się działo w okolicach “nieznanych”, postawiło mnie na nogi późnym popołudniem. Wstałem i byłem zdrowy. Bez żadnych dolegliwości. Przez długi czas z przyzwyczajenia mówiłem szeptem, bojąc się, że to tylko złudzenie, bo pewnie ból gardła wciąż tam jest (to jak z czkawką – gdy jest, to męczy, gdy znika tak nagle, jak się pojawiła –  odczuwasz dziwny brak i “czekasz”, kiedy koszmar czkania znów się zacznie). Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Do Szałasu wszedłem zdrowy.

Szałas Potu – był inny (jak zwykle) niż poprzednie moje ceremonie. Byłem wyprostowany (na siedząco oczywiście), chłonąłem ciepło kamieni i ziół (choć zdecydowanie wolę lawendę, którą z lekkością rusałki rzucała Renata, niż mieszankę o nieznanej zawartości, którą Janek sypał po lawendzie :). Nawet przez chwilę nie miałem ochoty wychodzić, schładzać się czy kłaść na ziemi. Szałas był niesamowity. Wyjście i kąpiel w rzece – nie do opisania!!!! Przyszła pora na sen.

Dzień 2

Spotkanie w kręgu pod Dębami, śniadanie… I moment, na który ja najbardziej czekałem od powrotu z Ayahuaski. Nie lubię określenia grób. Tym bardziej teraz, gdy wiem, że TAM wcale nie jest jak w grobie. Dzieje się bardzo dużo. Tak więc nadszedł moment na wejście w objęcia Pramatki Ziemi. Zanim to nastąpiło, trzeba było przygotować “interface” do połączenia. Upał nie był tak dokuczliwy, bo byłem zdrowy. Kopanie szło nieźle. Miejsce piękne. Wołało do mnie samotnym kwiatkiem pośrodku Nesowego pola. Kwiat pozostał u wezgłowia. Nadszedł czas na na przywitanie się z Pramatką. Zaskoczenie pełne. Cicho, to wiadomo. Ciepło, ale nie duszno (wentylacja robiła przeciąg), przytulnie i BEZPIECZNIE! Pojawiło się także to, o czym wspominał Wojtek: TOTALNA dziura myślowa. Nie mogłem wymyślić żadnej myśli. Zbawienne okazało się trenowanie z palcami. Wcześniej ułożyłem sobie zdanie, jakie jest pod każdym palcem prawej ręki. Udało się. Poprosiłem Pramatkę o ważne z mojego punktu widzenia sprawy zdrowotne (poprosiłem o dwie, przy okazji, rykoszetem 🙂 – dostałem trzy). Gdy tak leżałem w pustce umysłowej (a może spałem, a może nie) pojawiła się myśl o czymś, co mogę zrobić dla Pramatki. Nie wiem, ile czasu sklecałem w głowie jedno zdanie i wyszło mniej więcej tak:

– Dajesz mi tak wiele, poprosiłem Cię, Pramatko, o dwie rzeczy. Co ja mogę zrobić dla Ciebie? Ja, w swojej maleńkości formy i istoty, ale tylko i wyłącznie dla Ciebie – co mogę zrobić?

Wtedy przyszła wizja. Piękna i spokojna.

Ogromna sala z lustrami. Miejsca pomiędzy lustrami były wypełnione szkarłatnym pluszem/aksamitem. Czymś miękkim/mięsistym, bardzo ciepłym i delikatnym. Pojawiła się kobieta. Niska, dość krępa. Starsza, ale nie stara. W balowej szkarłatnej, błyszczącej sukni. Powiedziała wtedy: zatańcz ze mną, tak dawno nikt ze mną nie tańczył. I tańczyliśmy. Taniec dostojny. Może walc, może inny. Znajduję tylko słowo: dostojny.

Nie wiem (w sumie nawet nie bardzo mnie to interesuje), ile to trwało. Potem usłyszałem zdanie: – Możesz już wyjść. Tak też się stało. Moje zmysły wróciły. Po prostu wstałem i wyszedłem z objęć Pramatki.

 

Dzień 3

Marsz Transowy. Nowe doświadczenie. Dla mnie, osobiście, nie było porywające. Ciekawe, ale bez efektu WOW. Ale nie chodzi tu przecież o zachwyt nad każdym wydarzeniem. Nie każdego przecież porywa, np. bęben. Ja jestem raczej typem “stacjonarnym” i większą łatwość odcinania się od realu mam, gdy ciało jest nieruchome.

 

Dzień 4

Podróże z bębnem. Ulubiona (od “Zen bez Zen”) chwila tylko dla mnie. Bęben jest przy mnie i dzięki niemu dzieją się rzeczy niezwykłe. Znaleźliśmy z Radkiem miejsce. Opowiem tylko o tym, co działo się ze mną, bo tylko to jest mi znane. Rytm Radka, jego poszukiwania dźwięków – wystrzeliły mnie gdzieś w nieznane tereny. Jechałem na jakimś zwierzęciu, na zachód. Przejechałem przez kamienny most i dotarłem do podnóża gór. Wspiąłem się na pierwszą półkę/ścieżkę i zobaczyłem zastępy Ludzi Kaktusów i Ludzi Liści. Brzmi zabawnie, ale ich potęga i ich ilość budziły respekt. Szli czwórkami w dół. Czułem, że muszę iść za nimi. Ich miarowość kroków (rytmiczny stukot) spowodowało opadanie ścieżki, którą szedłem za nimi. Zajrzałem tam na chwilę. Coś mnie złapało za twarz. Ale tę twarz niefizyczną. Wciągało w ciemność. Przestraszyłem się bardzo. Fizycznie (ciało) wygiąłem w drugą stronę (jakbym robił mostek) i wręcz fizycznie poczułem, jakbym z całej twarzy odkleił gumę do żucia, a zarazem ta guma do żucia była mną i z impetem gumy wróciła do twarzy i do mnie. Nie czułem się dobrze. Bałem się. Na szczęście ta fizyczna aktywność wyrwała mnie z tej wizji. “Obudziłem się” i czułem się bardzo podobnie jak podczas przerwy na Ayahuasce. Totalnie niefizycznie. Radek wciąż pełnił rolę bębnowego. Odpłynąłem znów. Tym razem nie było aż tak intensywnych doznań, poza jednym, jakby wprowadzającym. Widziałem siebie w dzbanie. Biały porcelanowy dzban. W nim mąka. Ja siedzę na placku, z którego robi się pierogi i zjeżdżam na tym placku po mące na jajko!!!!! :))) Potem, przyleciał mój Feniks i zabrał mnie ponad chmury. Lot przeplatał się z motywem gór.

Drugi Szałas Potu. Bardzo, bardzo inny. Jak zwykle :). Ciężki fizycznie, ale i dający odpoczynek. Sesja krzyku, potem stan odrętwienia. Czułem się, jakbym całym ciałem siedział na sobie (chodzi tu o zdrętwienie w połączeniu z mrowieniem, którego doświadcza się przy „złym siedzeniu”, np. na zgiętej nodze. Po trzeciej sesji z trudem wyszedłem z Szałasu. Tak bardzo nie chciałem tam wracać. Jednak wróciłem. To mój kolejny krok do wyrywania z siebie słabości. Ostatnią sesję podarowałem zdrowiu mojej córki, której wiele zawdzięczam. To była moja motywacja. Nie wszedłem tym razem do rzeki (choć znam wersję, że ktoś ze mną tam rozmawiał lub słyszał mnie). Leżałem pod gołym niebem i patrzyłem w gwiazdy. Wiele z nich leciało w różnych kierunkach. A ja patrzyłem.

Dzień 5

Krąg przy Dębach. Orły. Wysyłanie w różne miejsca. Tę ceremonię znam z warsztatów Zen bez Zen. Bardzo, bardzo dobrze wpływa na mnie, ale w tym roku szczególnie mnie zaskoczyła. Orły, które się pojawiły, były ogromne i nie mieściły się w miejscu, które na to przeznaczyłem. Wybrałem je, pamiętając ostatni mój raz… Niestety, trochę (nawet bardzo trochę 🙂 za mało miejsca. Nie obyło się bez zniszczeń okolicznych budynków. O dwóch orłach wiem, że doleciały na miejsce. Osoba, do której je wysłałem, miała sny o dużych ptakach, noc po nocy. Niestety, choć z uśmiechem o tym piszę, jak to powiedziała – przegoniła jakieś ptaszyska, które latały po domu. Od razu skojarzyłem to z moimi orłami. Opowiedziałem jej o wysłanych orłach, ale już było za późno.

 

Aż się chce zacytować zdanie z filmu „Kiler-ów 2-óch”, tyle że słowo, które nie przystoi tu zacytować – „wygwiazdkuję” :-).

 

  • No i w pi**u, i wylądował. I cały misterny plan też w pi**u.

Wiem, że orły nie obraziły się na tę sytuację. Wojtek mówił, aby wysyłać tam, gdzie jest się pewnym potrzeby ich obecności. Na drugi raz uprzedzę…

Na tym warsztaty się zakończyły.

 

Chcę, w osobnym wątku, podziękować Darkowi i Gosi za podróże z dźwiękami mis i gongów. To taka mała Ayahuasca :).

 

Składam ogromne podziękowania dla Agni – za jej siłę i ADHD, bez którego nie dałaby rady ogarnąć tematu jedzonka, sprzątania, dzieci i wszystkiego, o czym nie wiem. Mam nadzieję, że nabierzesz doświadczenia na przyszłe razy 🙂 i zwolnisz trochę.

Dziękuję mamie Agni za wsparcie przy dzieciach, gotowaniu i ogarnianiu całości.

Wreszcie Nesowi za to, jaki jest. Mnie to pasuje :). Nes jest Duchem, ale zjawia się zawsze, gdy go potrzebuję. Trochę jak Radar O’Reilly.
Także Zwierzętom dziękuję, których obecność, jak nigdy wcześniej, manifestowała się w ogniu, patykach żywych i ogniskowych, w liściach, wizjach i snach. Była też cała masa realnych żyjątek, które nawiedzały mnie podczas medytacji: motyle, gąsienice i inne stworzenia, które bez strachu upodobały sobie moje białe rytualne ubranie.

Absolutnie również Miejscu – w którym przyszło nam być – za to, że nas przyjęło w taki właśnie sposób. Bo w tej czy innej formie jest tam, gdzie było i pewnie…

ISTNIEJE OD ZAWSZE I JESZCZE MU SIĘ NIE ZNUDZIŁO.

Dieta i zombie

Byłem w dziwnym świecie, gdzie według nakazu władz ludzie mieli jeść tylko to, co było wydawane w specjalnych „sklepach”. Po jakimś czasie okazało się, że ludzie stawali się zombie. Ja i grupka innych ludzi nie jedliśmy tych produktów. Uciekliśmy do lasu, żeby się ukrywać. Szukało nas wojsko, ale drzewa jakby wiedziały o nas i zawsze byliśmy ukryci przed szukającymi nas oddziałami.

Czytanie tekstów na pentagonie

To jeszcze sen z warsztatów, ale działo się tyle, że nie miałem kiedy go zapisać.

Wojtek i ja byliśmy „NIGDZIE”. Miejsce podobne do tego z ostatniego dnia Ayahuascy, gdy byłem w absolucie. Wszędzie czerń czarniejsza od najczarniejszej czerni. Wojtek i ja siedzimy na pentagonie (figura geometryczna, a nie organizacja 🙂 który również jest czarny. Choć wiem, że to właśnie ta figura.
Pentagon zapisany jest jakimiś tekstami. Tekst są białe. Pentagon jest ogromny. Siedzimy pośrodku. Czytamy teksty, gdy kończymy, pojawia się kolejny i dołącza do tego, na którym siedzimy. Tworzy się z tego „pentagonowa kula”, która jakby nas zamyka w sobie razem z zapisanymi tekstami na ścianach.

Wielki DZIK i robaki w ziemi

Znów wracam do opisów snów.

Pobiłem jakieś dwie dziewczyny. Potem z jedną z nich rozmawiałem. Miałem wrażenie, że zawołała swoich kolegów, żeby mi wlali. Nagle wielkie poruszenie. Policja przez megafony oznajmiała, że pojawił się w mieście ogromny agresywny dzik. Uciekłem do szkoły. Zamknąłem drzwi. Dzik ewidentnie szukał mnie. Dopadł mnie, gdy uciekałem, skoczył mi na plecy i zasnął.

Przebudziłem się i zaraz potem zasnąłem znowu.
Tym razem sen o przebudzeniu w namiocie.
Śniło mi się, że obudziłem się w namiocie. Pod krzyżem (kręgosłupowym) była dziurka w ziemi. Wychodziły z niej kwadratowe pająki. Zobaczyłem, że coś się poruszyło. Rozgrzebałem norkę i zobaczyłem ogromną dżdżownicę uciekającą w głąb ziemi. Zasypałem szybko norkę, uklepałem ziemię i wyszedłem z namiotu.
Obudziłem się naprawdę.