„Droga do siebie – lekcje z życia, nie z książek”

Nie jest to książka, żaden wstęp ani próba jej napisania. Jednak trochę celowo, trochę z przekąsem uśmiecham się do własnych wspomnień z warsztatów w Kruczyborze, gdy miałem okazję poznać niezwykłego człowieka, Radka. Radek mówi tak pięknie, jakby czytał książki które są tylko w jego głowie. Uwielbiałem go słuchać, podziwiałem za to jak i co mówił. To wielka sztuka! Wtedy Radek powiedział tytuł mojej książki, która nigdy nie powstanie – „A ja!… Łaska”. Odważyłem się napisać wstęp do tego bloga po wielu, wielu latach. Sam byłem swoim uczniem, sam przeszedłem tę drogę i to nie jest koniec. Jednak po tych wielu latach doświadczeń taki wstępniak wydaje się być na miejscu. Radku, pozdrawiam Cię serdecznie.

Wstęp: Nie szukaj gotowych odpowiedzi

Nie piszę tego, żeby Cię naprawiać, pouczać albo wciskać Ci jakąś złotą receptę na życie. Nie wierzę w takie rzeczy – każdy ma inną drogę, inny bagaż, inne buty, w których idzie przez świat. To, co tu znajdziesz, to kawałek mojego życia: myśli, przeżycia, wnioski, które wyciągnąłem z tego, co mnie spotkało. Nie musisz brać tego jeden do jednego – weź, co Ci pasuje, a resztę odstaw na bok. Życie to nie poradnik z księgarni, który obiecuje, że po przeczytaniu będziesz „lepszą wersją siebie”. To coś, co sam musisz przetrawić, zrozumieć, czasem po omacku, czasem z radością. Ja tylko pokazuję, jak ja to robię – może coś z tego Ci się przyda, a może ruszysz w zupełnie inną stronę. To Twoja sprawa.

Piszę to, bo widzę, że ludzie wokół często szukają gotowych odpowiedzi – u terapeutów, w książkach, w internecie. Ja wolę szukać w sobie, w lesie, w snach, czasem w kubku Ayahuaski. Nie mówię, że to jedyny sposób – mówię, że to mój sposób. I może, jak przeczytasz, co przeżyłem i jak to ogarnąłem, znajdziesz w tym coś dla siebie. A może nie – i to też jest OK.

1. Słuchaj siebie, nie hałasu wokół

Nie chodzę na terapię, bo nie potrzebuję kogoś, kto mi powie, co czuję albo co mam robić. Wolę usiąść sam na sam z własnymi myślami i je rozpracować – bez pośredników. Nauczyłem się tego z czasem, trochę przez przypadek, trochę przez upór. Świat jest pełen hałasu: ludzie gadają, co powinieneś, media krzyczą, jak masz żyć, a oczekiwania innych próbują Cię przydusić. Ale w środku, jak się zatrzymasz, jest cisza – i ona wie więcej, niż myślisz.

Pamiętam, jak kiedyś budowałem szałas potu – taki prawdziwy, z patyków, ziemi i kamieni. To nie było łatwe – ręce brudne od gliny, plecy bolały od noszenia drewna, a w głowie kotłowały się myśli o wszystkim i o niczym. Szukałem wtedy odpowiedzi na pytanie, co dalej – z pracą, z życiem, z sobą. Ale w pewnym momencie, jak już siedziałem w tym szałasie, w mroku, z gorącymi kamieniami i parą, dotarło do mnie: nie potrzebuję nikogo, żeby zrozumieć, co czuję. Tam, w tej ciszy, wśród szumu własnego oddechu, znalazłem odpowiedzi, których nie dałby mi żaden terapeuta. To nie była wielka filozofia – po prostu poczułem, że mam w sobie wszystko, co trzeba, żeby ogarnąć swoje życie. Nie chodzi o to, żebyś teraz biegł budować szałas – chodzi o to, żebyś znalazł chwilę, kiedy możesz posiedzieć z sobą, bez telefonu, bez ludzi. Zobaczyć, co Ci głowa podpowiada, jak przestaniesz słuchać całego tego zgiełku na zewnątrz.

2. Natura to Twój reset

Dla mnie natura to nie tylko ładne widoki – to miejsce, gdzie wracam do siebie. Słońce, las, ziemia pod stopami – to wszystko ma w sobie coś, co przywraca równowagę. Nie raz łapałem się na tym, że wystarczy wyjść na chwilę, stanąć na trawie, zamknąć oczy i poczuć, jak promienie grzeją mi twarz, żeby poczuć się lepiej. To nie jest żadna magia – to fizyka, energia, która jest za darmo, jeśli tylko chcesz ją wziąć.

Budowa szałasu potu to był jeden z tych momentów, kiedy natura pokazała mi, jak wiele może dać. Pisałem o tym na blogu – jak zbierałem drewno w lesie, kopałem dół na kamienie, układałem wszystko tak, żeby trzymało się kupy. To nie był żaden romantyczny obrazek z Instagrama – to była ciężka robota, pot leciał mi po czole, kurz kleił się do rąk, a plecy dawały znać, że nie jestem już nastolatkiem. Ale potem, jak już wszedłem do środka, jak kamienie zaczęły parować, a ja siedziałem w tej ciemnej, wilgotnej przestrzeni, coś się zmieniło. Czułem, jak z każdym oddechem zrzucam z siebie śmieci – nie tylko fizyczne, ale i te w głowie: stres, wątpliwości, gonitwę myśli. To nie było jakieś mistyczne objawienie – po prostu zrozumiałem, że natura nie pyta, nie ocenia, nie każe Ci być kimś innym. Jest i daje Ci przestrzeń, żebyś był sobą. Od tamtej pory, jak czuję, że coś mnie przytłacza, idę na spacer – do lasu, na łąkę, gdziekolwiek, gdzie nie ma betonu. Nie trzeba wielkich wypraw – czasem wystarczy kwadrans pod drzewem, żeby się zresetować. Spróbuj – wyjdź, stań boso na ziemi, popatrz w niebo. Zobacz, co się stanie.

3. Ayahuasca – lustro dla odważnych

Kilka razy w życiu piłem Ayahuaskę – nie z ciekawości, nie dla zabawy, tylko z potrzeby zajrzenia w siebie głębiej, niż zwykle mogę. To nie jest coś, co polecam każdemu, bo to nie pigułka na szczęście ani szybki sposób na „oświecenie”. To lustro – surowe, bezlitosne, ale cholernie prawdziwe. Pokazuje Ci Ciebie – Twoje lęki, pragnienia, kłamstwa, którymi czasem sam siebie oszukujesz. Pisałem o tym na blogu, jak jedna sesja wywróciła mi głowę do góry nogami. Siedziałem w ciemności, z tym gorzkim smakiem w ustach, a wokół mnie wszystko się ruszało – nie fizycznie, ale w głowie. Nagle zobaczyłem, jak bardzo uciekam od prostych prawd o sobie – od tego, czego się boję, czego chcę, co chowam pod dywan, bo łatwiej udawać, że tego nie ma. To nie było przyjemne – momentami chciałem, żeby się skończyło, żeby ktoś wyłączył ten film w mojej głowie. Ale potem przyszedł spokój – taki ciężki, ale czysty. Zrozumiałem, że świadomość to nie cel, do którego biegniesz, tylko proces – czasem brudny, czasem piękny, ale zawsze Twój.

Ayahuasca nauczyła mnie szacunku – do siebie, do tego, co noszę w środku, i do niej samej. To nie jest coś, co bierzesz na imprezie albo bo „kumpel polecał”. Trzeba być gotowym, żeby zmierzyć się z tym, co zobaczysz – i nie każdy jest. Pamiętam, jak po jednej sesji siedziałem na ziemi, patrzyłem w gwiazdy i myślałem: „To ja, taki, jaki jestem – i to OK”. Nie zmieniła mnie w innego człowieka – pokazała mi, kim już jestem. Jeśli nie czujesz, że to Twój moment, nie idź – są inne drogi, żeby zajrzeć w głąb. Dla mnie to była podróż, która pomogła mi zobaczyć, co jest ważne, a co mogę odpuścić. Ale to nie konieczność – to wybór.

4. Sny – drogowskazy, nie zagadki

Sny to dla mnie coś więcej niż przypadkowe obrazki, które mózg wyświetla w nocy. Pisałem o tym kiedyś – śniła mi się woda, rwąca rzeka, która mnie porywała. Obudziłem się z mokrymi dłońmi, serce waliło mi jak po biegu, ale zamiast szukać sennika albo googlować „co znaczy sen o wodzie”, usiadłem na łóżku i zapytałem siebie: „Co ta rzeka chce mi powiedzieć?”. Doszedłem do tego, że to był chaos, który wtedy miałem w życiu – praca, decyzje, ciągły ruch, który mnie przytłaczał. Rzeka pokazała mi, że próbuję z nim walczyć, zamiast go puścić. I puściłem – nie dosłownie, ale w głowie. Przestałem się szarpać z tym, na co nie mam wpływu – odpuściłem kilka spraw, dałem sobie czas. Działało.

Innym razem śniłem o lesie – szedłem przez gęste drzewa, a one szeptały coś, czego nie rozumiałem. Obudziłem się z dziwnym uczuciem, jakby ktoś mi coś ważnego powiedział, ale nie złapałem słów. Zamiast analizować każdy szczegół, pomyślałem: „OK, co to dla mnie znaczy?”. Doszedłem do tego, że muszę zwolnić – życie gnało za szybko, a ja się w tym gubiłem. Tego dnia odpuściłem kilka planów, poszedłem na spacer i po prostu byłem. Nauczyłem się, że sny to nie zagadki do odgadnięcia ani przepowiednie – to wiadomości od mojej głowy, czasem od serca. Nie zapisuję ich w notesie (choć poniekąd ten blog to notes, ale nie rozkładam na czynniki pierwsze). Słucham, co mi podpowiadają, i idę dalej. Spróbuj kiedyś – jak się obudzisz po dziwnym śnie, nie biegnij do internetu. Usiądź, pomyśl, co to dla Ciebie znaczy. Odpowiedź jest bliżej, niż myślisz – nie w senniku, tylko w Tobie.

5. Nie przejmuj się tym, na co nie masz wpływu

Stare przysłowie pszczół mówi: „Przejmowanie się sytuacją nie sprawi, że będzie lepsza”. Nie wiem, czy pszczoły naprawdę to powiedziały, usłyszałem to w programie standupera, ale żyję tak od lat i działa. Nauczyłem się reagować na to, co jest teraz, zamiast wymyślać, co mogłoby być, albo rozpamiętywać, co było. Był dzień, kiedy wszystko się posypało – miałem plany, a tu nagle awaria sprzętu, spóźnienie na spotkanie, chaos totalny. Zamiast się wkurzać, usiadłem na ławce w parku, popatrzyłem w niebo i pomyślałem: „No dobra, to co teraz?”. Nie uratowałem tamtego dnia – spotkanie przepadło, sprzęt dalej nie działał – ale uratowałem sobie głowę. Nie dałem się wciągnąć w spiralę złości, która i tak nic by nie zmieniła.

To nie jest obojętność ani poddanie się – to spokój. Jak coś się sypie, działam, jeśli mogę – naprawiam, szukam rozwiązania. Jak się nie da, odpuszczam – nie marnuję energii na walkę z wiatrakami. Innym razem straciłem godziny na coś, co i tak nie wyszło – projekt, który miał być gotowy, a wysypał się na ostatniej prostej. Zamiast się miotać, wypiłem herbatę, popatrzyłem przez okno i poszedłem spać. Rano świat wyglądał inaczej – problem nie zniknął, ale ja miałem siłę, żeby go ogarnąć. Spróbuj – następnym razem, jak coś Cię wkurzy, zatrzymaj się, weź oddech i pomyśl: „Czy mogę to zmienić?”. Jeśli tak, ruszaj. Jeśli nie, puść to – nie noś kamieni, których nie da się przesunąć. Zobaczysz, ile miejsca się robi w głowie, jak przestaniesz walczyć z tym, co i tak już się stało.

6. Rób swoje i nie patrz na innych

Nie porównuję się z nikim, nie zazdroszczę, nie tęsknię za tym, co mają inni. Robię to, co mnie kręci – czy to grzebanie w starych komputerach, pisanie kodu, czy siedzenie w lesie i gapienie się w przestrzeń. Na blogu pisałem o tym, jak kiedyś spędziłem pół dnia na sortowaniu obrazów dyskietek – nie dlatego, że musiałem, tylko bo lubię ten porządek w chaosie. Ktoś mógłby powiedzieć: „Po co to komu? Kto w XXI wieku bawi się dyskietkami?”. Ale mnie to obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg – robię to dla siebie, nie dla czyjejś opinii. Jak żyjesz po swojemu, nie musisz szukać potwierdzenia w cudzych oczach.

Pamiętam, jak kiedyś znajomy zapytał, dlaczego nie robię „czegoś poważniejszego” – kariery w korpo, domu z ogródkiem, wakacji all inclusive. Odpowiedziałem: „Bo to, co robię, jest dla mnie poważne”. I tyle – nie tłumaczyłem się, nie przekonywałem. On poszedł swoją drogą, ja swoją. Nie gonię za cudzymi definicjami sukcesu – mam swoje, może dziwne dla innych, ale moje. To nie egoizm – to wolność, wolność od tego, żeby być kimś, kim nie jestem. Spróbuj znaleźć coś, co sprawia, że czas znika – może to malowanie, może gotowanie, może rozkręcanie starych komputerów. Jak to masz, trzymaj się tego – nie musisz nikomu tłumaczyć, dlaczego to kochasz. Reszta się ułoży, bo jak robisz swoje, świat jakoś sam się do tego dopasowuje.

Zakończenie: Twoja droga, Twoje reguły

Nie powiem Ci, jak masz żyć, bo to nie moja rola ani moja sprawa. Mogę tylko pokazać, co u mnie działa – kawałki mojej drogi, które sam sobie wydeptałem przez las, sny, Ayahuaskę i codzienne drobiazgi. Może coś z tego Cię zainspiruje – może weźmiesz sobie szałas, może przysłowie pszczół, a może po prostu chwilę na słońcu. A może pójdziesz w zupełnie inną stronę – i to też jest w porządku. Ważne, żebyś szedł – nie stał w miejscu, czekając, aż ktoś Ci poda mapę albo gotowy plan. Życie to nie radziecka maszyna do golenia, która pasuje do każdej twarzy – dopasuj je do siebie, a nie siebie do niego.

Temazcal, czyli Szałas po majańsku

Temazcal – Szałas Potu w tradycji Majów.

Ostatnie dni były dla mnie powrotem do początków mojej drogi. Do pierwszej Ceremonii Szałasu Potu.

Tym razem w tradycji Majów. Oczywiście chodzi o ich potomków, o plemiona które kultywują ich tradycje. Ceremonię prowadził Tako, szaman z Meksyku (tak ogólnie, bo nazwy ludu i konkretnego miejsca pochodzenia z powodu nieznajomości hiszpańskiego i geografii tamtych rejonów, nie jestem w stanie dokładnie podać). Tako opowiadał o tradycji przejętej od swojego dziadka, o tradycji jego ludu. Większość pokrywała się z tym co znałem z moich pierwszych Szałasów. Tym razem doszło coś innego. Tradycyjne pieśni witające Kamienie, pieśni intonowane przez Tako w języku jego plemienia (nie do odtworzenia nawet fonetycznie), ale i po hiszpańsku. Niezwykła była też ilość wody wylewanej w trakcie Ceremonii na kamienie. Temperatura przez to robiła się bardzo wysoka w bardzo krótkim czas. Ciekawą nowinką dla mnie było dodanie do drugiego wiadra z wodą całego pęczka Białej Szałwii. Zapach w Szałasie był niepowtarzalny, sam uwielbiam zapach palonej Białej Szałwii. Na tym kończą się podobieństwa nazwijmy to techniczne, a zaczynają się różnice we mnie. Pierwsza sprawa to to, że Temazcal był zawsze o poranku, przez 4 kolejne dni. Przestrzeń „sadzała” mnie w różnych miejscach, aż w ostatnim dniu siedziałem chyba najbliżej środka kręgu z kamieniami. Co dziwne, ostatni Temazcal był dla mnie najłagodniejszym w sensie duchowym (przez co i fizycznie nie odczuwałem tej temperatury). Tako też wspominał o swojej drodze, gdy razem z dziadkiem wchodził do szałasu. Gdy przekroczysz granicę i zrozumiesz po co tam jesteś, wszystko staje się nieważne. Gorące i mokre powietrze wdychane głęboko do płuc rozpala ciało od środka, gorąc kamieni parzy skórę. Nagle stajesz się niedotykalny. Robi się zimno! Wydaje się, że ciało ma większą temperaturę niż wnętrze namiotu. Bardzo dziwne uczucie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego. Ostatnia faza Ceremonii to kąpiel w zimnej wodzie. Tam gdzie byłem miałem do wyboru staw i rzekę. Zawsze wybierałem rzekę. Pierwszy Temazcal zmiótł mnie na cały dzień. Zrobił ze mnie wydmuszkę. Sen, sen, sen. Drugi dzień – siła. Nie spałem do późnych godzin wieczornych (w moim przypadku to naprawdę wyczyn. Kładę się wcześnie, ale wstaję prawie o świcie). Zrobiłem po okolicy grubo ponad 15 km. Wciąż mnie nosiło. Trzeci dzień przyniósł spokój i co najważniejsze dla mnie – naprawę fizyczną ciała. Odpuściły dolegliwości stawu biodrowego, mięśni i ścięgien, przyszło zrozumienie po co przyjeżdżam w to miejsce. To było jak eksplozja umysłu. Olśnienie i jak zwykle w takich sytuacjach, zdziwienie, że odpowiedź była tuż obok. Widoczna i na wyciągnięcie ręki. Dopiero ekstremalne doświadczenia uwalniają rozumienie. Intencja staje się faktem. Ostatnia kąpiel również była niesamowita. Rzeka nie była zimna. Przyjęła mnie od razu w całości. Szukałem miejsca, gdzie mogłem się schłodzić. Umysł wciąż nie czuł zimna (a Rawka w tym miejscu ma całkiem mocny nurt, więc i chłód jest, bo był w każdy dzień wcześniej). Ciało nie czuło zimna. Biologia jednak prześwitywała ponad świadomość (lub nieświadomość) i zacząłem tracić przytomność. Tak to czułem. Ledwo wyszedłem z wody wciąż czując wewnętrzny Ogień.

Potem było już tylko „gorzej” (ale naprawdę to lepiej). Zaczął się proces detoksykacji ciała przez wszystkie naturalne drogi. Bez szczegółów, każdy się domyśli. Mogę to porównać tylko z tym, co się dzieje podczas Kambo. Trudny i długi powrót autem do rodzinnego miasta. Bardzo dużo wymuszonych przystanków. Jednak siła i brak zmęczenia towarzyszyły mi przez całą drogę. Powrót do domu uwolnił spięte ciało, adrenalina trzymająca mnie w jednym kawałku mogła zniknąć. Miałem ponad 38 stopni gorączki. Dreszcze. Spałem prawie całą noc pod dwoma kocami, kołdrą i w skarpetkach. Poniedziałek – sen. Totalna niemoc. Kontynuacja procesu oczyszczania. Wtorek do 14 oszołomienie, sen, niemoc. Obudziłem się w okolicach 14 i byłem kimś innym. W pełni sił, w pełni władz umysłu. Silny, bez śladów tego co się działo. W głowie jedna myśl, w głowie była ta wiedza która przyszła do mnie przez ostatnie 4 dni. Świeciła jak latarnia morska. Poczucie szczęścia i spokoju. Siła pewności tego czego doświadczyłem. Nie chcę mówić o szczegółach, bo to zbyt osobiste i zachowam to dla siebie. Jednak jest coś czym podzielę się, a każdy może rozwinąć w dowolną stronę. To co widziałem w miejscu Ceremonii Temazcal to ludzie. Ludzie wolni, szczęśliwi. Tam było widać miłość. Można było jeść ją garściami poprzez przebywanie w tym otoczeniu. Nie chodzi o Temazcal. Temazcal było częścią czegoś większego. Ludzie szczęśliwi, wolni i którzy kochają są czystą formą piękna. Oni są pięknem.

JESTEM!

143 dzień medytacji w tym 23 dzień Kirtan Kriya. Wiele się zmienia. Sam jestem zaskoczony, tym co się przestawia i układa w mojej głowie. 12 lat zajęło mi dojście do tego momentu. Codziennej chwili dla siebie. Codziennego zadbania o siebie. Celowo nie użyłem „poświęcenia sobie czasu” ponieważ to co robię dla siebie to nie jest poświęcenie. To żaden heroiczny wyczyn ani coś niezwykłego. To po prostu jest miłość. Miłość do siebie. Jednak dopiero 12 lat różnych wydarzeń, Ceremonii, różnych ścieżek i potknięć doprowadziło mnie tutaj. Wiem, że to jest dopiero początek. Gdy licznik dobije do 240 włączę kolejne praktyki. Wszystko co przyniesie przestrzeń. Jestem otwarty i spokojny. Przez ostatnie dni obserwuję u siebie umiejętności, których wcześniej nie widziałem. Wszechogarniający spokój. Cokolwiek się dzieje, ktokolwiek próbuje wciągnąć mnie w swoje ciemne strony – jestem ponad to. Jak się okazuje najtrudniej było pogodzić się z tym, gdy robią to Ci, którym wydaje się, że zależy/zależało na mnie. Dziś to już jest bez znaczenia. Dziś nie dotyka mnie to prawie wcale. Prawie, bo są momenty, gdy zaskoczenie jest tak wielkie, że parę chwil zajmuje mi przerobienie tego. Parę chwil zanim mój wewnętrzny głos wychyli się spośród szumu sytuacji. I wtedy pojawia się spokój. Pojawia się energetyczna kopuła, która wchłania wszystko co złe, przerabia i wysyła do mnie to co dobre. Wiem już, że prawda się obroni sama. Wiem, że powtarzanie „kocham” nie spowoduje, że poczuję się kochany. Wiem, że „zależy mi” nie spowoduje, że będę czuł się potrzebny. Oczekiwania przestały istnieć. Oczekiwania to tylko nasze wyobrażenia o tym, jaki ktoś powinien, według nas być. To iluzja, bo ludzie, nawet Ci wydawałoby się najbliżsi, okazują się kimś innym, obcym. Gdy kurtyna oczekiwań znika pojawia się to, co jest naprawdę. Wtedy właśnie pomaga medytacja, dbanie o siebie samego. O swoją energię, o umysł. Wtedy wszystko co się dzieje, staje się tym, co przyjmuję tu i teraz. Od dawna czekałem na dzień, w którym mogę przed samym sobą powiedzieć, że żyję. Jestem. Świadomość JESTEM jest czymś niezwykłym, a jednocześnie tak prostym. Mogę także spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć, że osiągnąłem to, co powiedział Don Juan w książce Carlosa Castanedy:

Nie gniewam się nigdy na nikogo. Żadna istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam.

12 lat zajęło mi osiągnięcie tego stanu. 12 pięknych lat. 12 dziwnych lat. 12 lat pracy, czasami ciężkiej, czasami mądrej. Dziś jestem tutaj. JESTEM! Na swojej drodze spotykałem ludzi, którzy świadomie lub nie, wpływali na moje postrzeganie tego co dzieje się w mojej głowie. Jedni nadawali na tych samych wibracjach, inni wprost przeciwnie. Jednak każdy, każdy z nich był częścią mojego procesu. Był drogowskazem na mojej drodze. Nie jestem, ani nigdy nie byłem Buddystą, ale gdzieś chyba przeczytałem, że to w filozofii buddyjskiej cel nie jest niczym istotnym. Droga którą się idzie jest można powiedzieć tym celem. Bo droga jest zmienna, jak woda w rzece. Nigdy nie jest taka sama. Ta zmienność powoduje, że droga, nasze wybory i decyzje, kształtują nasz Wszechświat, który wpływa na innych. Wdzięczność to uczucie które mnie wypełnia. Wdzięczność do siebie i Wszystkiego. Bo przecież Wszystko jest mną, a ja jestem Wszystkim. 

Ostatnia Aya?

Od wydarzeń przedostatniej Ceremonii upłynęło sporo czasu. Odkryłem wtedy, że już nie boję się niczego. Aya nie jest powodem do lęku. Wprost przeciwnie. I stało się coś dziwnego. Minął rok. W tym czasie, właściwie tuż po Ceremonii byłem pełen zapału. Już chciałem kolejną. Wypiję cały kubeczek, od razu! Ciach..

I tak przez rok NIC. Brak możliwości wyjazdu, brak organizatora i miejsca. Aya jednak wiedziała co robi. Przy okazji, lub celowo 🙂 poznałem się z Panią Cza. Wyjazd do kraju, że jest to zupełnie normalne i nikt się nie przyczepia do dorosłego człowieka o to co przyjmuje – to na szczęście nie problem. Wsiadałem w auto i po kilku godzinach mogłem cieszyć się swobodą i wolnością jako człowiek. Cieszyć się towarzystwem innych wolnych ludzi. No i cieszyć się spotkaniem z Panią Cza. Ale Pani Cza to inna historia. Skupię się na ostatniej Ayahuasce. Poznałem nowych ludzi i nowe miejsce, dość daleko od mojego kraju, no ale skoro przyszło mi żyć w czasach gdzie to inni mówią, czy mogę pić alkohol i on jest ok, czy palić Czangę czyli pić Ayahuaskę, ale to już nie jest ok. 

Te wspomnienia będą chyba najkrótsze i najbardziej zwięzłe w mojej 9 letniej historii i doświadczeniach z Ayahuaską. 

Dzień pierwszy – spokój, spokój, spokój. Już od jakiegoś czasu przyzwyczaiłem się, że wizyjność moich Ceremonii zredukowała się do absolutnego minimum (pomijając Ayę przedostatnią, ale to miało swój głęboki sens). Łącznie sześć porcji, gdzie normalnie (dla mnie) to dwie porcje zabierały mnie w nieznane rejony innych wymiarów. Tak, dzień pierwszy tak był – po prostu wiedziałem, że Aya jest. Czułem jej obecność, czułem jej wielki wpływ na to co czuję 🙂 I to był dzień emocji. 

Dzień drugi – już właściwie druga porcja zabrała mnie daleko. Ale zabrała mnie jako obserwatora. Było ze mną zdanie dziewczyny, która śpiewa podczas Ceremonii. Zdanie z pieśni którą, jak się okazało, napisała ona właśnie. Zdanie brzmiało tak:

NIE ZACZEPIAJ MYŚLI

To zdanie okazało się przewodnikiem, okazało się trzonem i drogą którą szedłem. Byłem obok swych myśli. Byłem obserwatorem. Były wizje, ale jakbym stał za szybą. One nie były już w żaden sposób dla mnie czymś, czego pragnę. W pewnym momencie wróciło moje Ego. Wróciło tylko mentalnie, bo ONO jest wciąż w podróży z moim ukochanym Feniksem. Wróciło odmienione. Nie było złych emocji, nie było złośliwości, dogadywania. Czułem, że Ego nie potrafi już tego robić. Czułem nawet, że przez moment chciało. Ale odpuściło. Wtedy, gdy stałem nad rzeką kolorów i dźwięków. Nad rzeką moich myśli i emocji które płynęły z prawej do lewej strony – nastąpiła eksplozja w mojej głowie, gdy powiedziałem do Ego – kocham Cię Stary. Jesteśmy jednością, jesteśmy tym samym. Funkcjonujemy w jednym wymiarze tu fizycznie, funkcjonujemy w wielu wymiarach energetycznych. Bądźmy dla siebie najważniejsi.

Ta eksplozja w głowie wybudziła mnie z transu. Ja już wiedziałem. Stała się rzecz ostateczna, przynajmniej na ten moment. Jestem WOLNY! Jestem spokojem i miłością. Nie mam za sobą już nic, co mnie obciąża. Nie mam nic co blokuje mój marsz. Marsz do przodu. To marsz jest celem. Wędrówka i poznawanie własnej drogi. 

Tematy poboczne były częścią artystyczną, że tak napiszę, całości. Było kolorowo, było spokojnie i bardzo bardzo łagodnie.

Po raz pierwszy od 9 lat nie czekam na kolejną Ceremonię. Po raz pierwszy pomyślałem sobie – hmmm… co dalej? Jestem w zupełnie nowym stanie. Totalnie czysty. Przeźroczysty. Nowy w każdej formie. Nie czekam na Ayę. Ale nie smuci mnie to. Trochę, przyznam się do tego, to zaskakujące uczucie. Przecież zawsze po, była Aya znów. Po raz pierwszy czuję, że nic mnie nie woła jako energii. Może przyjdzie chwila, że pomogę komuś innemu? Może to czas na… no właśnie, czas na wypełnienie pustki sobą i wypełnienie siebie pustką. Ale nie pustką samotności i beznadziei. Pustką siebie, ponieważ ja jestem pełny. Nie umiem tego inaczej opisać. Pierwszy raz w życiu fizycznie i świadomie czuję się wszystkim i czuję, że wszystko jest we mnie i mną. Tego nie da się opowiedzieć. To jest jedyne w swoim rodzaju. Jedyne i niepowtarzalne dla każdego z nas. Każdy czuje to inaczej. Po raz pierwszy mogę powiedzieć JA JESTEM.

Ale, jak się okazało, to doprowadziło mnie krok dalej. Pogodziłem się, wybaczyłem i uznałem – strach fizyczny, strach przed bólem. Rozpocząłem praktykę stania na gwoździach. Dzięki Justynie, która wprowadziła mnie, była przy mnie, była przewodnikiem w emocjach, w wizjach które już bez Ayi, pojawiały się w mojej głowie. Chwila gdy stawiasz stopy na gwoździach, chwila która wydaje się wiecznością, gdy przygotowujesz się aby wstać z krzesła. I ten moment gdy już stoisz. Deseczki Ognia dają o sobie znać. Twój umysł krzyczy, umiera – Justyna jest obok, prowadzi, mówi. Zaufałem Jej, zaufałem sobie. Zaufałem temu doświadczeniu. Mój strach, fizyczny wręcz ból (ale nie chodziło o stopy i gwoździe). Ból Ducha, ból każdej Molekuły ciała i umysłu przerodził się w SIŁĘ. Siłę i pragnienie, żeby wstać ponownie. Siłę tak wielką, że ból fizyczny stał się cieniem. Stał się Ogniem który grzał zamiast parzyć. Siłę tak wielką, aby trzeci raz, już na pożegnanie WSTAĆ i dać sobie chwilę na przyjęcie Strachu, ale już jako sprzymierzeńca. Jako Energii, wręcz realnego Bytu, który jest po to, żeby nas strzec, żeby nas bronić i być naszym Orężem. Nie przeciwnikiem i ciemną pieczarą. To część nas która troszczy się o nas. Jestem wdzięczny! Czekam na kolejną sesję. Kocham siebie. Bo

JA JESTEM!

Smutna wiadomość o Jarku i Karolinie

Żyjemy jednak w trudnych i mrocznych czasach. Sąd w Czechach skazał ich na kary więzienia. Zabrał im dom i wszystko co stworzyli dla siebie i ludzi którym nieśli pomoc. Skazał ludzi, którzy przez swoją działalność pomagali i pomogli tysiącom innych, zagubionych, pokiereszowanych przez ten świat ludzi. Wyciągali ich z depresji, niejednokrotnie ocalili czyjeś życie i zamknęli ścieżkę do samobójstwa. Wyrywali ludzi z nałogów narkotykowych i alkoholowych. Ale nie. Nie pomogły zeznania setek ludzi którzy wyszli z czarnej mazi umysłu. Bo ktoś uznał, że rośliny tej planety, rośliny które są z nami od setek tysięcy lat są ZAKAZANE! Uznał, że należy napychać się prozakiem czy inną chemiczną mieszanką, bo tylko to jest słuszne. Uznał, że Ayahuasca jest gorsza niż wóda i inne świństwa które można kupić legalnie w sklepie. Można się odurzyć, upaść na dno człowieczeństwa i tam pozostać. Siły ciemnogrodu są spore, ale nie są silniejsze niż Światło. I jeszcze te media – podsycające nienawiść. Pławiące się w kłamstwie, z lubością używające stwierdzenie „pseudoszamańskie” rytuały. Skoro można padać na kolana przez figurką wpółnagiego mężczyzny przybitego do kawałka drewna i to jest ok, a wszystko co inne jest PSEUDO???? To jest ta tolerancja? Mafia pedofilów, mafia pasibrzuchów i ociekające luksusem pałace kolesi którzy chodzą w sukienkach. To jest jedyna słuszna droga? To jest ok? Karolina i Jarek są na tyle mocni, na tyle zmotywowani i zbudowani niesieniem pomocy, że przetrwają to wszystko i wyjdą z tego jeszcze mocniejsi. Karolino, Jarku – trzymajcie się. Jestem z Wami!

Codziennie odkrywam nową twarz ludzi.

To niesamowite, jak ludzie potrafią zaskakiwać. Jak znając wyłącznie jedną, kłamliwą wersję sprawy, obwiniają wszystkich dookoła za własne błędy, zaniedbania i stan umysłu. Jak potrafią zafiksować się na jednej tezie bez wysłuchania kogoś, kto ma coś do powiedzenia. Nie oceniam ich. Właściwie to nawet wspieram ich w dążeniu do wyjścia z cienia. Wysyłam im wszystkim słowo Namaste. Wsparcie i siłę mentalną, żeby mogli ogarnąć życie, otrzepać kurz i spojrzeć na swój świat, ten najbliższy, który być może od długiego czasu woła – zauważ mnie. Bądźcie jak kiedyś, bo Wasz świat najbliższy czuje się samotny. Odrzucony. Weźcie się w garść i dostrzeżcie powód dlaczego Wasz najbliższy świat krzyczy w rozpaczy i nie umie dotrzeć do sedna sprawy. Nie rozumie dlaczego staliście się inni. Dlaczego nie chcecie dać sobie pomóc mimo wyciąganej ręki. Rozmowa z kimś z zewnątrz nie jest czymś złym.

No i ta druga strona mojego doświadczenia. Wsparcie od ludzi, którzy niby są daleko, niby są obcy. Ludzie którzy są po prostu dobrzy i dzielą się tym co jest dobre. Są bezinteresowni i mają jasne intencje. Są prawdziwi. Ale już niedługo wszystko się zmieni. Własne podwórko zawsze jest najbrudniejsze i trzeba to pozamiatać, zanim się wyjdzie 🙂

Brazylia, Aya i wycieczka

Byłem w jakimś lesie. Ośrodek wypoczynkowy. Znany mi z jakiegoś poprzedniego snu. Dostałem informację, że jadę na wycieczkę do Brazylii. Ucieszyłem się, jednocześnie zmartwiłem – bo to bardzo daleko. Pierwsza myśl – znaleźć kogoś, kto mnie zabierze na Ayahuaskę. Tam na miejscu. Miałem lecieć na 7 lub 10 dni, ale upierałem się, że przynajmniej dwa dni (dwie Ceremonie) chcę spędzić na spotkaniu z Rośliną. To był priorytet.

Czanga – nowy środek przemieszczania się :)

Byłem niedawno znów daleko poza tym krajem, żeby, zupełnie „przypadkowo” odkryć mieszankę o nazwie Czanga. Słyszałem już wcześniej tę nazwę, ale jakoś nie było okazji. Wyjazd był zdecydowanie nastawiony na grzybobranie w dzikich ostępach lasów niderlandów. Któregoś wieczoru, gdy już powoli lądowaliśmy, Sven (Swen, Sveen – nie mam pojęcia jak to się pisze) zapytał, czy ktoś dołączy do niego i Czangi. Zdecydowałem się i to był strzał w 10. Niezwykła mieszania roślin, która w działaniu i oprawie jest łudząco podobna do Ayahuaski. Działa jednak natychmiast, ale za to zdecydowanie krócej. Ten wyjazd łączy się z moim dzisiejszym snem, stąd to chyba pierwszy wpis równocześnie jako sen i własne doświadczenia. Bo sen dział się w tamtym właśnie ośrodku w Holandii, jednak ludzie we śnie nie byli tymi których tam rzeczywiście spotkałem. Co ciekawe, podczas poznawania Czangi towarzyszyli mi ludzie, z którymi uczestniczę w Ceremoniach Ayahuaski (jedynie więc kraj się zgadza). Ciekawym elementem był fakt, że każdy palił Czangę na swój sposób, a ja przechadzałem się wśród tych ludzi i zapoznawałem się z ich sposobem. Za każdym razem więc Czanga działała na mnie inaczej, dając możliwość podróżowania razem z tym, od którego się uczyłem. Nieprawdopodobne rzeczy działy się w tym śnie. Czułem się jedością z każdym z nich, a jednocześnie byłem sam dla siebie przewodnikiem 🙂

Zimny dom i poszukiwanie opału.

Byłem z grupą ludzi w domu. Starym, jakby opuszczonym. Piękny, drewniany, jakby pałac. Ogromna sala kominkowa, ogromne sypialnie, półpiętra. Wszystko jakby zatrzymane w czasie, zakurzone ale nie zniszczone. W tym domu miała być jakaś Ceremonia. Prowadzącą była Aldona, którą znam z realnego świata. Jednak nie mogliśmy znaleźć nigdzie drewna do kominka. Chodziłem i szukałem. Inni też. W pewnym momencie ktoś podpowiedział, że z domu obok ktoś się wyprowadził i można drewno przenieść z tamtego miejsca. Ucieszyliśmy się, bo było dość chłodno. Gdzieś pomiędzy oglądaniem domu i poszukiwaniem drewna byłą obok mnie jakaś kobieta. Wydawało mi się (i we śnie i po przebudzeniu), że znam ją. Zawsze byliśmy tylko kumplami, nikomu nie przeszło nawet przez myśl, że moglibyśmy być razem. Jednak podczas tych przygotowań do Ceremonii, podczas poszukiwań byliśmy praktycznie cały czas razem. Ustalaliśmy gdzie szukamy, razem sprawdzaliśmy cały dom odkrywając kolejne pokoje. Było nam dobrze. Zaskoczeniem dla mnie było to, gdy ona mnie pocałowała. Chwyciła za rękę, przytuliła się do mnie. Dla niej też to mimo wszystko było zaskoczenie. Poczułem się wdzięczny, potrzebny i ważny a jednocześnie było w tym coś tak oczywistego. Tak prostego w swojej zawiłości. Dojrzała miłość która po prostu jest. Spokój, siła i miłość. Zaczyna się to dziwnie układać w wizję z przedostatniej Ceremonii. Czyżby teraz miała pojawić się cierpliwość, jako ostatnia z wylosowanych „bramek” teleturnieju Ayi?

Jestem bo chcę. Aya bez strachu.

Pojechałem tysiące kilometrów, aby zmierzyć się, spojrzeć w oczy strachowi przed Ayą. Po tylu latach, po tylu Ceremoniach, dotarło do mnie, że boję się Ayi. Boję się tego co zobaczę, boję się efektu „bodyloading” gdy czuję, że zbliża się nieuchronne i nie da się niczym tego zatrzymać. Pojechałem z intencją spojrzenia strachowi w oczy. Nie z chęcią konfrontacji. Nie chcę z niczym walczyć. Chcę po prostu spojrzeć i ocenić w sobie, czy tego odczucia faktycznie mam się bać. Tu powstaje pewien paradoks, bo ilość Ceremonii w moim życiu jest już spora, a mimo wszystko nie wiedziałem czy mam się bać. Za każdym razem było coś znacznie ważniejszego, coś z czym chciałem pracować, z czym Aya uważała, że powinienem popracować. Może tak bardzo chciałem zająć się wszystkim innym, żeby nie dopuszczać do siebie, że się boję. Przykrywałem ten strach każdym nowym spotkaniem z Ayą. Teraz, pisząc te słowa mam ochotę cofnąć czas i wypić więcej. To się dzieje teraz. Co będzie, gdy faktycznie stanę znów przed Ayą i będę miał jednym ruchem postawić się w sytuacji bez odwrotu. Jednak to czego doświadczyłem było niezwykłe. „Bodyloading” nie pojawił się, nie było strachu. Pierwszego dnia Ceremonii odpaliłem bardzo późno. Jak nie ja, gdzie zawsze jestem dość szybko po drugiej stronie lustra. Ale gdy już odpaliłem, nie wiedziałem kiedy to się stało. Po prostu nagle znalazłem się w przestrzeni, połączony z Rośliną. Byłem świadomą cząstką Wszechświata a ta cząstka była mną. Proces był bardzo głęboki. Co ciekawe nie było świadomych myśli. Nie było prób interpretacji czegokolwiek. Były tylko emocje pomiędzy mną a „Babcią”. Parę razy tylko pomyślałem – kurczę, ale dziwnie – ja nie mam myśli. By natychmiast cieszyć się radością z tej radości i znów nie mówić, nie myśleć. Pierwszy dzień był w wielkim skrócie taki:

  • – puk! puk!
  • – kto tam?
  • – strach!

    Otworzyłem drzwi a tam nikogo nie było!

Drugiego dnia było podobnie, z tą różnicą, że odpaliłem bardzo szybko i od razu dość mocno. Wizyjnie było mocniej, miejsca znajome jak np. plac zabaw. Bez „bodyloadingu” i strachu przed czymkolwiek. Z wdzięcznością i radością pojawiały się myśli:

  • – Tak, to moja świadoma decyzja, to ja tego chciałem. Wypiłem Ayę i mam siłę.
    Nie będę się nikomu tłumaczył, a tym bardziej sobie.

To zdanie pojawiało się dość regularnie, gdy pojawiało się uczucie strachu, gdy Babcia zabierała mnie w najdalsze części innych wymiarów. Gdy wracaliśmy z podróży i lądowaliśmy na chwilę w jurcie, widziałem wycieczki istot z innych wymiarów. Istot humanoidalnych, przyjaznych, zaciekawionych nami. Patrzyli na nas przez przeźroczyste kopuły, jakby połówki piłeczki do ping-ponga. Widziałem rodzinę z dziećmi. Wiek ciężko określić, bo nie wiem jak u nich wygląda czas 🙂 Jednak rodzina z dziećmi przyglądała się nam w jurcie, dzieci jak to dzieci – chyba w każdym wymiarze – buzie przy kopule, przyklejone wręcz jak do tej niby szyby, bariery energetycznej która nas oddzielała. Rodzice w którymś momencie powiedzieli – widzisz, tak wyglądają ludzie 🙂 Rozbawiło mnie to bardzo. Patrzyłem na nich od spodu. Jednak to nie było uczucie, że jestem okazem zoologicznym. To nie to. Sam proces i otwarcie umysłu spowodował po prostu otwarcie połączeń między wymiarami. Widać w tamtym świecie wiedzą kiedy to nastąpi i po prostu przychodzą popatrzeć do jakiegoś parku, może to jakieś miejsce gdzie mogą wejść i zawsze kogoś zobaczą. Przecież na świecie wciąż ktoś pije Ayę. Drugiego dnia eksplorowałem światy głębsze i te tuż pod powierzchnią. Bawiłem się ilością Ayi która mnie zabierała to tu, to tam. Zniknęło również uczucie wstydu, które towarzyszyło mi kiedyś, że wypiłem za mało. Za późno, zbyt powoli. To jak zrzucenie kajdanów i odcięcie kuli u nogi, że ja coś tam powinienem jak inni. Nie! Ja jestem mną. JESTEM! JA JESTEM!

To była przełomowa dla mnie Ceremonia. Przełomowy czas odkrycia siły i spokoju, co wynika jedno z drugiego. Odkrycie, że siłę i spokój daje pewność uczucia i słowo CHCĘ. Gdybym nie chciał, to bym tego nie zrobił. Chciałem, zrobiłem. JESTEM SILNY i SPOKOJNY, bo to była moja decyzja. 🙂