Temazcal, czyli Szałas po majańsku

Temazcal – Szałas Potu w tradycji Majów.

Ostatnie dni były dla mnie powrotem do początków mojej drogi. Do pierwszej Ceremonii Szałasu Potu.

Tym razem w tradycji Majów. Oczywiście chodzi o ich potomków, o plemiona które kultywują ich tradycje. Ceremonię prowadził Tako, szaman z Meksyku (tak ogólnie, bo nazwy ludu i konkretnego miejsca pochodzenia z powodu nieznajomości hiszpańskiego i geografii tamtych rejonów, nie jestem w stanie dokładnie podać). Tako opowiadał o tradycji przejętej od swojego dziadka, o tradycji jego ludu. Większość pokrywała się z tym co znałem z moich pierwszych Szałasów. Tym razem doszło coś innego. Tradycyjne pieśni witające Kamienie, pieśni intonowane przez Tako w języku jego plemienia (nie do odtworzenia nawet fonetycznie), ale i po hiszpańsku. Niezwykła była też ilość wody wylewanej w trakcie Ceremonii na kamienie. Temperatura przez to robiła się bardzo wysoka w bardzo krótkim czas. Ciekawą nowinką dla mnie było dodanie do drugiego wiadra z wodą całego pęczka Białej Szałwii. Zapach w Szałasie był niepowtarzalny, sam uwielbiam zapach palonej Białej Szałwii. Na tym kończą się podobieństwa nazwijmy to techniczne, a zaczynają się różnice we mnie. Pierwsza sprawa to to, że Temazcal był zawsze o poranku, przez 4 kolejne dni. Przestrzeń „sadzała” mnie w różnych miejscach, aż w ostatnim dniu siedziałem chyba najbliżej środka kręgu z kamieniami. Co dziwne, ostatni Temazcal był dla mnie najłagodniejszym w sensie duchowym (przez co i fizycznie nie odczuwałem tej temperatury). Tako też wspominał o swojej drodze, gdy razem z dziadkiem wchodził do szałasu. Gdy przekroczysz granicę i zrozumiesz po co tam jesteś, wszystko staje się nieważne. Gorące i mokre powietrze wdychane głęboko do płuc rozpala ciało od środka, gorąc kamieni parzy skórę. Nagle stajesz się niedotykalny. Robi się zimno! Wydaje się, że ciało ma większą temperaturę niż wnętrze namiotu. Bardzo dziwne uczucie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego. Ostatnia faza Ceremonii to kąpiel w zimnej wodzie. Tam gdzie byłem miałem do wyboru staw i rzekę. Zawsze wybierałem rzekę. Pierwszy Temazcal zmiótł mnie na cały dzień. Zrobił ze mnie wydmuszkę. Sen, sen, sen. Drugi dzień – siła. Nie spałem do późnych godzin wieczornych (w moim przypadku to naprawdę wyczyn. Kładę się wcześnie, ale wstaję prawie o świcie). Zrobiłem po okolicy grubo ponad 15 km. Wciąż mnie nosiło. Trzeci dzień przyniósł spokój i co najważniejsze dla mnie – naprawę fizyczną ciała. Odpuściły dolegliwości stawu biodrowego, mięśni i ścięgien, przyszło zrozumienie po co przyjeżdżam w to miejsce. To było jak eksplozja umysłu. Olśnienie i jak zwykle w takich sytuacjach, zdziwienie, że odpowiedź była tuż obok. Widoczna i na wyciągnięcie ręki. Dopiero ekstremalne doświadczenia uwalniają rozumienie. Intencja staje się faktem. Ostatnia kąpiel również była niesamowita. Rzeka nie była zimna. Przyjęła mnie od razu w całości. Szukałem miejsca, gdzie mogłem się schłodzić. Umysł wciąż nie czuł zimna (a Rawka w tym miejscu ma całkiem mocny nurt, więc i chłód jest, bo był w każdy dzień wcześniej). Ciało nie czuło zimna. Biologia jednak prześwitywała ponad świadomość (lub nieświadomość) i zacząłem tracić przytomność. Tak to czułem. Ledwo wyszedłem z wody wciąż czując wewnętrzny Ogień.

Potem było już tylko „gorzej” (ale naprawdę to lepiej). Zaczął się proces detoksykacji ciała przez wszystkie naturalne drogi. Bez szczegółów, każdy się domyśli. Mogę to porównać tylko z tym, co się dzieje podczas Kambo. Trudny i długi powrót autem do rodzinnego miasta. Bardzo dużo wymuszonych przystanków. Jednak siła i brak zmęczenia towarzyszyły mi przez całą drogę. Powrót do domu uwolnił spięte ciało, adrenalina trzymająca mnie w jednym kawałku mogła zniknąć. Miałem ponad 38 stopni gorączki. Dreszcze. Spałem prawie całą noc pod dwoma kocami, kołdrą i w skarpetkach. Poniedziałek – sen. Totalna niemoc. Kontynuacja procesu oczyszczania. Wtorek do 14 oszołomienie, sen, niemoc. Obudziłem się w okolicach 14 i byłem kimś innym. W pełni sił, w pełni władz umysłu. Silny, bez śladów tego co się działo. W głowie jedna myśl, w głowie była ta wiedza która przyszła do mnie przez ostatnie 4 dni. Świeciła jak latarnia morska. Poczucie szczęścia i spokoju. Siła pewności tego czego doświadczyłem. Nie chcę mówić o szczegółach, bo to zbyt osobiste i zachowam to dla siebie. Jednak jest coś czym podzielę się, a każdy może rozwinąć w dowolną stronę. To co widziałem w miejscu Ceremonii Temazcal to ludzie. Ludzie wolni, szczęśliwi. Tam było widać miłość. Można było jeść ją garściami poprzez przebywanie w tym otoczeniu. Nie chodzi o Temazcal. Temazcal było częścią czegoś większego. Ludzie szczęśliwi, wolni i którzy kochają są czystą formą piękna. Oni są pięknem.

80/20

Od dłuższego czasu obserwuję siebie, swoje reakcje, emocje. Obserwuję też i czuję swoje ciało. Wiem jak reagowało na stres, na smutek. Wiem co się działo w mojej głowie, w brzuchu, pod lewą łopatką i w „kulce stresu”. Ból, palenie jak gorącym żelazem. W zbitku mięśni, nerwów i kto tam wie co jeszcze w sensie biologicznym. Od pewnego czasu wszystkie te symptomy, dolegliwości zniknęły. Zasada którą usłyszał Carlos Castaneda od swojego szamańskiego nauczyciela:

Nie gniewam się nigdy na nikogo. Żadna istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam.

nabrała pełności. Stała się częścią mojego życia. Tytuł 80/20 to nie przypadek. Sporo jeszcze pracy przede mną, sporo myśli i doświadczeń. 80 to już bardzo dużo, ale wciąż pozostało mi 20. Dobicie do 100 nigdy nie będzie możliwe. To też jest we mnie w zgodzie i to jest zupełnie zrozumiałe. Jestem na drodze z której nie ma powrotu, bo tego nie chcę. Wiem co mam robić, wiem gdzie jestem i co przeżyłem. Wiem jak bardzo dużo zmieniło się we mnie. W radością patrzę w siebie i wiem, że za chwilę („ilekolwiek” (jest takie słowo? 🙂 ta chwila potrwa) będzie 85/15, 90/10. Pewnie kiedyś przyjdzie czas na 99,9/0,1. Ten 0,1 zawsze będzie nieskończone, wciąż rozkładane na mniejsze wartości. W tym wymiarze, w tej rzeczywistości to właśnie 0,1 jest drogą którą trzeba iść. Cel sam w sobie nie istnieje. Teraz, 80/20 daje mi siłę na brak gniewu (lub podobnych ciemnych uczuć) w tej właśnie proporcji. Pozostałe 20 wciąż mnie jednak dotykają. W innej formie, ale jednak. Największą trudnością jest świadomość tego, że te 20 to „ktosie”, które wydaje się nigdy nie powinny tak doświadczać nas samych. Te 20 to mimo wszystko (w pewnym sensie) głęboko ukryte, ale jednak, oczekiwania wobec innych. Może inaczej. To sytuacje których nigdy bym się nie spodziewał, że doświadczę właśnie z tej bardzo wąskiej proporcji – 20. Znów pojawia się droga, bo to zawsze będzie praca ze sobą. Nie oczekuj niczego. To nie jest osiągalne, chyba, że umieramy 🙂 lub żyjemy w odosobnieniu. Zawsze przecież będą w nas emocje, zawsze stanie się coś, czego doświadczymy w formie, która nas zaskoczy. Nawet podświadomie będą to w jakimś stopniu oczekiwania powodowane naszym doświadczeniem, naszym życiem i tym czym i kim jesteśmy. W tym wszystkim bardzo pomaga uważność. Ta uważność obudzona na jednej z Ceremonii z Ayą. Od wielu lat pielęgnuję tę uważność właśnie po to, aby pierwsza wartość dążyła do 100. Cieszę się każdą chwilą, każdą sytuacją która mnie spotyka, jestem wdzięczny a ja… będąc uważnym uczę się jak nie uznawać, że czyny innych są istotne, aby spowodować mój gniew. Moją reakcję, moją aktywność. Aktywując siebie w sytuacjach na które nie mamy żadnego, podkreślę, żadnego wpływu, tylko ja jestem na straconej pozycji. Tylko ja doświadczam negatywnych skutków reakcji. Uważność pomaga mi w tym, aby rozpoznać taką sytuację i pozostać w miejscu, gdzie nie spotka mnie nic, co związane jest z jej doświadczaniem. Bo to nic nie zmieni w niej samej. Dotknie wyłącznie mnie. To dotknięcie nie jest do niczego potrzebne, a przynosi coś, czego nie życzę sobie w swojej przestrzeni. Najtrudniejsza, choć nie niewykonalna jest praca z emocjami, które otrzymujemy od drugiej części proporcji – 20. Bez względu jak nazwiemy tę wartość/grupę. Każdy ma w tej grupie kogoś, kto ma dostęp do emocji i umysłu bez żadnych blokad z mojej strony. To ktoś, kto słowem, ciszą, obojętnością, własnymi oczekiwaniami i brakiem uważności tnie jak skalpelem. Głęboko i boleśnie, przy tym bardzo rozlegle i, co paradoksalne, bardzo precyzyjnie. Bo ta grupa doskonale wie co zaboli najbardziej. Czy to zawsze dzieje się z premedytacją? Chcę wierzyć, że nie. Jednak dzieje się i to moja praca ze sobą, aby wdrożyć zasadę w nieco zmienionej formie:

Nie gniewam się nigdy na nikogo na kim mi zależy. Ta istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na tych ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam, bo tego nie chcę. Nie życzę sobie tego.

Najgorsza z możliwych wersji to samotność wśród „najbliższych”. Bycie jak szkło, bycie transparentnym w życiu, w codzienności.

Wielki powrót czy odkrycie?

Spora przerwa. Może się wydawać, że to dziwne, że brak ciągłości. Wprost przeciwnie. To jest ciągły proces. Jak po Ayahuasce, jak po Chandze czy innych Medycynach. Przychodzi moment, że trzeba się nie tyle zatrzymać, bo przerobić, przemielić to w sobie. Zintegrować doświadczenia, obejrzeć wszystko z innej perspektywy. Ten moment ciszy był właśnie takim momentem. Był i jest pięknym doświadczeniem zmian w sobie. Były myśli i przemyśli. Ostatni moment to 306 dni pod rząd codziennych medytacji. Jednego dnia nie zdążyłem. Zasnąłem. Obudziłem się o 4 rano!!! Zły! Zawiedziony! Sfrustrowany! Dochodziłem do siebie do 11 rano. Wyrzucając sobie ten WIELKI BŁĄD! To zaniedbanie! Około 11 przyszła myśl – czy to były zawody? Tak to miało być? Czy szedłem na rekord? Dlaczego jestem taki zły? Dlaczego zawiedziony? Czego oczekiwałem? W tym momencie zrozumiałem. Oczekiwałem czegoś od siebie. Założyłem sobie, że zrobię to przez 365 dni. Straciłem, wydaje mi się już po setnym dniu coś, co przyświecało tej aktywności. Robiłem to dla wyniku! Nie byłem tego świadomy, ale tak było. Pojawiła się wizja medytacji jako Mandali, pieczołowicie usypywanej z myśli, gestów i chęci. Gdy przyszedł huragan, może to był podmuch skrzydeł motyla? Moja Mandala rozsypała się i to było dla mnie takim ciosem. Gdy to zrozumiałem wszystko co dręczyło mnie, lub dokładniej, czym sam siebie dręczyłem zniknęło. To było jak katharsis. Jak olśnienie w tej chwili gdy to zrozumiałem. I po tym wszystkim nastała cisza. Cisza w głowie, cisza emocjonalna. Od tamtej chwili do dziś, gdy spisuję swoje myśli działy się w głowie różne rzeczy. Ciągłe dążenie do źródeł tego co się wydarzyło. Chęć zrozumienia podstaw, bo bez zrozumienia wszystkiego po drodze nie zrozumiem nic co będzie dalej. Ten proces trwał, aż dotarło do mnie, że „nie oczekuj niczego” dotyczy w pierwszej kolejności samego siebie! Jakie to proste i oczywiste. Tak, ale dopiero gdy zrozumiałem to w samym sobie. Przez te wszystkie „puste i ciche” tygodnie odzyskałem tę część siebie, która oczekuje. Która ścigała się i chciała więcej i więcej. Zatraciłem sens tego co robiłem. Zrobiłem z tego CEL a nie drogę. I nieosiągnięcie celu spowodowało frustrację. Dziś, wróciłem do medytacji. Znalazłem się ponownie na tej drodze, ale bez celu. Znam kierunek, obserwuję siebie i to co się dzieje, to co się zmienia. Nie chcę mieć w tym żadnego celu. Chcę to robić, bo tego sobie życzę. Bo po prostu czuję, że to chcę robić. Nie kategoryzuję – to dobre dla mnie, to złe. Czuję i tyle. Nie jest mi to obojętne. Chcę tego Czekam i medytuję wtedy gdy poczuję. Nie tylko o konkretnej porze. Nie po czymś, nie przed jakimś wydarzeniem w ciągu dnia. Zagłębiam się w tym w dowolnym momencie. Czuję, że JESTEM!

JESTEM!

143 dzień medytacji w tym 23 dzień Kirtan Kriya. Wiele się zmienia. Sam jestem zaskoczony, tym co się przestawia i układa w mojej głowie. 12 lat zajęło mi dojście do tego momentu. Codziennej chwili dla siebie. Codziennego zadbania o siebie. Celowo nie użyłem „poświęcenia sobie czasu” ponieważ to co robię dla siebie to nie jest poświęcenie. To żaden heroiczny wyczyn ani coś niezwykłego. To po prostu jest miłość. Miłość do siebie. Jednak dopiero 12 lat różnych wydarzeń, Ceremonii, różnych ścieżek i potknięć doprowadziło mnie tutaj. Wiem, że to jest dopiero początek. Gdy licznik dobije do 240 włączę kolejne praktyki. Wszystko co przyniesie przestrzeń. Jestem otwarty i spokojny. Przez ostatnie dni obserwuję u siebie umiejętności, których wcześniej nie widziałem. Wszechogarniający spokój. Cokolwiek się dzieje, ktokolwiek próbuje wciągnąć mnie w swoje ciemne strony – jestem ponad to. Jak się okazuje najtrudniej było pogodzić się z tym, gdy robią to Ci, którym wydaje się, że zależy/zależało na mnie. Dziś to już jest bez znaczenia. Dziś nie dotyka mnie to prawie wcale. Prawie, bo są momenty, gdy zaskoczenie jest tak wielkie, że parę chwil zajmuje mi przerobienie tego. Parę chwil zanim mój wewnętrzny głos wychyli się spośród szumu sytuacji. I wtedy pojawia się spokój. Pojawia się energetyczna kopuła, która wchłania wszystko co złe, przerabia i wysyła do mnie to co dobre. Wiem już, że prawda się obroni sama. Wiem, że powtarzanie „kocham” nie spowoduje, że poczuję się kochany. Wiem, że „zależy mi” nie spowoduje, że będę czuł się potrzebny. Oczekiwania przestały istnieć. Oczekiwania to tylko nasze wyobrażenia o tym, jaki ktoś powinien, według nas być. To iluzja, bo ludzie, nawet Ci wydawałoby się najbliżsi, okazują się kimś innym, obcym. Gdy kurtyna oczekiwań znika pojawia się to, co jest naprawdę. Wtedy właśnie pomaga medytacja, dbanie o siebie samego. O swoją energię, o umysł. Wtedy wszystko co się dzieje, staje się tym, co przyjmuję tu i teraz. Od dawna czekałem na dzień, w którym mogę przed samym sobą powiedzieć, że żyję. Jestem. Świadomość JESTEM jest czymś niezwykłym, a jednocześnie tak prostym. Mogę także spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć, że osiągnąłem to, co powiedział Don Juan w książce Carlosa Castanedy:

Nie gniewam się nigdy na nikogo. Żadna istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam.

12 lat zajęło mi osiągnięcie tego stanu. 12 pięknych lat. 12 dziwnych lat. 12 lat pracy, czasami ciężkiej, czasami mądrej. Dziś jestem tutaj. JESTEM! Na swojej drodze spotykałem ludzi, którzy świadomie lub nie, wpływali na moje postrzeganie tego co dzieje się w mojej głowie. Jedni nadawali na tych samych wibracjach, inni wprost przeciwnie. Jednak każdy, każdy z nich był częścią mojego procesu. Był drogowskazem na mojej drodze. Nie jestem, ani nigdy nie byłem Buddystą, ale gdzieś chyba przeczytałem, że to w filozofii buddyjskiej cel nie jest niczym istotnym. Droga którą się idzie jest można powiedzieć tym celem. Bo droga jest zmienna, jak woda w rzece. Nigdy nie jest taka sama. Ta zmienność powoduje, że droga, nasze wybory i decyzje, kształtują nasz Wszechświat, który wpływa na innych. Wdzięczność to uczucie które mnie wypełnia. Wdzięczność do siebie i Wszystkiego. Bo przecież Wszystko jest mną, a ja jestem Wszystkim. 

Ostatnia Aya?

Od wydarzeń przedostatniej Ceremonii upłynęło sporo czasu. Odkryłem wtedy, że już nie boję się niczego. Aya nie jest powodem do lęku. Wprost przeciwnie. I stało się coś dziwnego. Minął rok. W tym czasie, właściwie tuż po Ceremonii byłem pełen zapału. Już chciałem kolejną. Wypiję cały kubeczek, od razu! Ciach..

I tak przez rok NIC. Brak możliwości wyjazdu, brak organizatora i miejsca. Aya jednak wiedziała co robi. Przy okazji, lub celowo 🙂 poznałem się z Panią Cza. Wyjazd do kraju, że jest to zupełnie normalne i nikt się nie przyczepia do dorosłego człowieka o to co przyjmuje – to na szczęście nie problem. Wsiadałem w auto i po kilku godzinach mogłem cieszyć się swobodą i wolnością jako człowiek. Cieszyć się towarzystwem innych wolnych ludzi. No i cieszyć się spotkaniem z Panią Cza. Ale Pani Cza to inna historia. Skupię się na ostatniej Ayahuasce. Poznałem nowych ludzi i nowe miejsce, dość daleko od mojego kraju, no ale skoro przyszło mi żyć w czasach gdzie to inni mówią, czy mogę pić alkohol i on jest ok, czy palić Czangę czyli pić Ayahuaskę, ale to już nie jest ok. 

Te wspomnienia będą chyba najkrótsze i najbardziej zwięzłe w mojej 9 letniej historii i doświadczeniach z Ayahuaską. 

Dzień pierwszy – spokój, spokój, spokój. Już od jakiegoś czasu przyzwyczaiłem się, że wizyjność moich Ceremonii zredukowała się do absolutnego minimum (pomijając Ayę przedostatnią, ale to miało swój głęboki sens). Łącznie sześć porcji, gdzie normalnie (dla mnie) to dwie porcje zabierały mnie w nieznane rejony innych wymiarów. Tak, dzień pierwszy tak był – po prostu wiedziałem, że Aya jest. Czułem jej obecność, czułem jej wielki wpływ na to co czuję 🙂 I to był dzień emocji. 

Dzień drugi – już właściwie druga porcja zabrała mnie daleko. Ale zabrała mnie jako obserwatora. Było ze mną zdanie dziewczyny, która śpiewa podczas Ceremonii. Zdanie z pieśni którą, jak się okazało, napisała ona właśnie. Zdanie brzmiało tak:

NIE ZACZEPIAJ MYŚLI

To zdanie okazało się przewodnikiem, okazało się trzonem i drogą którą szedłem. Byłem obok swych myśli. Byłem obserwatorem. Były wizje, ale jakbym stał za szybą. One nie były już w żaden sposób dla mnie czymś, czego pragnę. W pewnym momencie wróciło moje Ego. Wróciło tylko mentalnie, bo ONO jest wciąż w podróży z moim ukochanym Feniksem. Wróciło odmienione. Nie było złych emocji, nie było złośliwości, dogadywania. Czułem, że Ego nie potrafi już tego robić. Czułem nawet, że przez moment chciało. Ale odpuściło. Wtedy, gdy stałem nad rzeką kolorów i dźwięków. Nad rzeką moich myśli i emocji które płynęły z prawej do lewej strony – nastąpiła eksplozja w mojej głowie, gdy powiedziałem do Ego – kocham Cię Stary. Jesteśmy jednością, jesteśmy tym samym. Funkcjonujemy w jednym wymiarze tu fizycznie, funkcjonujemy w wielu wymiarach energetycznych. Bądźmy dla siebie najważniejsi.

Ta eksplozja w głowie wybudziła mnie z transu. Ja już wiedziałem. Stała się rzecz ostateczna, przynajmniej na ten moment. Jestem WOLNY! Jestem spokojem i miłością. Nie mam za sobą już nic, co mnie obciąża. Nie mam nic co blokuje mój marsz. Marsz do przodu. To marsz jest celem. Wędrówka i poznawanie własnej drogi. 

Tematy poboczne były częścią artystyczną, że tak napiszę, całości. Było kolorowo, było spokojnie i bardzo bardzo łagodnie.

Po raz pierwszy od 9 lat nie czekam na kolejną Ceremonię. Po raz pierwszy pomyślałem sobie – hmmm… co dalej? Jestem w zupełnie nowym stanie. Totalnie czysty. Przeźroczysty. Nowy w każdej formie. Nie czekam na Ayę. Ale nie smuci mnie to. Trochę, przyznam się do tego, to zaskakujące uczucie. Przecież zawsze po, była Aya znów. Po raz pierwszy czuję, że nic mnie nie woła jako energii. Może przyjdzie chwila, że pomogę komuś innemu? Może to czas na… no właśnie, czas na wypełnienie pustki sobą i wypełnienie siebie pustką. Ale nie pustką samotności i beznadziei. Pustką siebie, ponieważ ja jestem pełny. Nie umiem tego inaczej opisać. Pierwszy raz w życiu fizycznie i świadomie czuję się wszystkim i czuję, że wszystko jest we mnie i mną. Tego nie da się opowiedzieć. To jest jedyne w swoim rodzaju. Jedyne i niepowtarzalne dla każdego z nas. Każdy czuje to inaczej. Po raz pierwszy mogę powiedzieć JA JESTEM.

Ale, jak się okazało, to doprowadziło mnie krok dalej. Pogodziłem się, wybaczyłem i uznałem – strach fizyczny, strach przed bólem. Rozpocząłem praktykę stania na gwoździach. Dzięki Justynie, która wprowadziła mnie, była przy mnie, była przewodnikiem w emocjach, w wizjach które już bez Ayi, pojawiały się w mojej głowie. Chwila gdy stawiasz stopy na gwoździach, chwila która wydaje się wiecznością, gdy przygotowujesz się aby wstać z krzesła. I ten moment gdy już stoisz. Deseczki Ognia dają o sobie znać. Twój umysł krzyczy, umiera – Justyna jest obok, prowadzi, mówi. Zaufałem Jej, zaufałem sobie. Zaufałem temu doświadczeniu. Mój strach, fizyczny wręcz ból (ale nie chodziło o stopy i gwoździe). Ból Ducha, ból każdej Molekuły ciała i umysłu przerodził się w SIŁĘ. Siłę i pragnienie, żeby wstać ponownie. Siłę tak wielką, że ból fizyczny stał się cieniem. Stał się Ogniem który grzał zamiast parzyć. Siłę tak wielką, aby trzeci raz, już na pożegnanie WSTAĆ i dać sobie chwilę na przyjęcie Strachu, ale już jako sprzymierzeńca. Jako Energii, wręcz realnego Bytu, który jest po to, żeby nas strzec, żeby nas bronić i być naszym Orężem. Nie przeciwnikiem i ciemną pieczarą. To część nas która troszczy się o nas. Jestem wdzięczny! Czekam na kolejną sesję. Kocham siebie. Bo

JA JESTEM!

Sny i nie sny

W ciągu ostatniego okresu mojego śnienia, sny są nieopowiadalne, nieopisywalne. Nie znaczy to jednak, że nic się nie dzieje. Wprost przeciwnie. Sporo zmian, sporo nowych odkryć na jawie. Równowaga pozostaje widać zachowana, świat dąży do równowagi. Jak się okazuje, nie wszystko da się przekazać/odkryć śniąc. Tym „czymś’ jest prawda. Prawda nie o nas, nie o tym co siedzi w naszej głowie. Prawda, myśli i odczucia innych. Wystarczyło zapytać. Okazało się, że prawda może wyzwolić. Prawda, usłyszana wprost – jaka by ona nie była powoduje wyzwolenie. Prawda (potwierdzająca czy zaprzeczająca naszym myślom) jest JEDYNĄ prawdą. Zrzuca z głowy, z barków, z serca wszystko co ciążyło. Porzuca domysły i niedomówienia. Nawet, jeśli ta prawda jest niewygodna, zaskakująca, nie taka jak się spodziewałem. Ale ona JEST. Jest ostatecznym potwierdzeniem, że wszystko od teraz zależy ode mnie. Nic nie plącze mi nóg, nic nie wiąże mi rąk. Moje sumienie jest czyste jak kryształ. Bo znam prawdę i wiem już w jakim kierunku mam iść. Nie muszę się oglądać na nic ani na nikogo. Każdy realizuje swoje potrzeby na swój sposób i ma do tego pełne prawo. Radość, szczęście, pozytywne emocje są jak zastrzyk. Działają natychmiast i uwalniają od poczucia winy, nie mylą już drogi, nie plączą myśli i emocji. Czuję się lekki i mogę wszystko! Nic mnie już nie ogranicza! Wspaniałe uczucie!

Codziennie odkrywam nową twarz ludzi.

To niesamowite, jak ludzie potrafią zaskakiwać. Jak znając wyłącznie jedną, kłamliwą wersję sprawy, obwiniają wszystkich dookoła za własne błędy, zaniedbania i stan umysłu. Jak potrafią zafiksować się na jednej tezie bez wysłuchania kogoś, kto ma coś do powiedzenia. Nie oceniam ich. Właściwie to nawet wspieram ich w dążeniu do wyjścia z cienia. Wysyłam im wszystkim słowo Namaste. Wsparcie i siłę mentalną, żeby mogli ogarnąć życie, otrzepać kurz i spojrzeć na swój świat, ten najbliższy, który być może od długiego czasu woła – zauważ mnie. Bądźcie jak kiedyś, bo Wasz świat najbliższy czuje się samotny. Odrzucony. Weźcie się w garść i dostrzeżcie powód dlaczego Wasz najbliższy świat krzyczy w rozpaczy i nie umie dotrzeć do sedna sprawy. Nie rozumie dlaczego staliście się inni. Dlaczego nie chcecie dać sobie pomóc mimo wyciąganej ręki. Rozmowa z kimś z zewnątrz nie jest czymś złym.

No i ta druga strona mojego doświadczenia. Wsparcie od ludzi, którzy niby są daleko, niby są obcy. Ludzie którzy są po prostu dobrzy i dzielą się tym co jest dobre. Są bezinteresowni i mają jasne intencje. Są prawdziwi. Ale już niedługo wszystko się zmieni. Własne podwórko zawsze jest najbrudniejsze i trzeba to pozamiatać, zanim się wyjdzie 🙂

Czanga – nowy środek przemieszczania się :)

Byłem niedawno znów daleko poza tym krajem, żeby, zupełnie „przypadkowo” odkryć mieszankę o nazwie Czanga. Słyszałem już wcześniej tę nazwę, ale jakoś nie było okazji. Wyjazd był zdecydowanie nastawiony na grzybobranie w dzikich ostępach lasów niderlandów. Któregoś wieczoru, gdy już powoli lądowaliśmy, Sven (Swen, Sveen – nie mam pojęcia jak to się pisze) zapytał, czy ktoś dołączy do niego i Czangi. Zdecydowałem się i to był strzał w 10. Niezwykła mieszania roślin, która w działaniu i oprawie jest łudząco podobna do Ayahuaski. Działa jednak natychmiast, ale za to zdecydowanie krócej. Ten wyjazd łączy się z moim dzisiejszym snem, stąd to chyba pierwszy wpis równocześnie jako sen i własne doświadczenia. Bo sen dział się w tamtym właśnie ośrodku w Holandii, jednak ludzie we śnie nie byli tymi których tam rzeczywiście spotkałem. Co ciekawe, podczas poznawania Czangi towarzyszyli mi ludzie, z którymi uczestniczę w Ceremoniach Ayahuaski (jedynie więc kraj się zgadza). Ciekawym elementem był fakt, że każdy palił Czangę na swój sposób, a ja przechadzałem się wśród tych ludzi i zapoznawałem się z ich sposobem. Za każdym razem więc Czanga działała na mnie inaczej, dając możliwość podróżowania razem z tym, od którego się uczyłem. Nieprawdopodobne rzeczy działy się w tym śnie. Czułem się jedością z każdym z nich, a jednocześnie byłem sam dla siebie przewodnikiem 🙂

Jestem bo chcę. Aya bez strachu.

Pojechałem tysiące kilometrów, aby zmierzyć się, spojrzeć w oczy strachowi przed Ayą. Po tylu latach, po tylu Ceremoniach, dotarło do mnie, że boję się Ayi. Boję się tego co zobaczę, boję się efektu „bodyloading” gdy czuję, że zbliża się nieuchronne i nie da się niczym tego zatrzymać. Pojechałem z intencją spojrzenia strachowi w oczy. Nie z chęcią konfrontacji. Nie chcę z niczym walczyć. Chcę po prostu spojrzeć i ocenić w sobie, czy tego odczucia faktycznie mam się bać. Tu powstaje pewien paradoks, bo ilość Ceremonii w moim życiu jest już spora, a mimo wszystko nie wiedziałem czy mam się bać. Za każdym razem było coś znacznie ważniejszego, coś z czym chciałem pracować, z czym Aya uważała, że powinienem popracować. Może tak bardzo chciałem zająć się wszystkim innym, żeby nie dopuszczać do siebie, że się boję. Przykrywałem ten strach każdym nowym spotkaniem z Ayą. Teraz, pisząc te słowa mam ochotę cofnąć czas i wypić więcej. To się dzieje teraz. Co będzie, gdy faktycznie stanę znów przed Ayą i będę miał jednym ruchem postawić się w sytuacji bez odwrotu. Jednak to czego doświadczyłem było niezwykłe. „Bodyloading” nie pojawił się, nie było strachu. Pierwszego dnia Ceremonii odpaliłem bardzo późno. Jak nie ja, gdzie zawsze jestem dość szybko po drugiej stronie lustra. Ale gdy już odpaliłem, nie wiedziałem kiedy to się stało. Po prostu nagle znalazłem się w przestrzeni, połączony z Rośliną. Byłem świadomą cząstką Wszechświata a ta cząstka była mną. Proces był bardzo głęboki. Co ciekawe nie było świadomych myśli. Nie było prób interpretacji czegokolwiek. Były tylko emocje pomiędzy mną a „Babcią”. Parę razy tylko pomyślałem – kurczę, ale dziwnie – ja nie mam myśli. By natychmiast cieszyć się radością z tej radości i znów nie mówić, nie myśleć. Pierwszy dzień był w wielkim skrócie taki:

  • – puk! puk!
  • – kto tam?
  • – strach!

    Otworzyłem drzwi a tam nikogo nie było!

Drugiego dnia było podobnie, z tą różnicą, że odpaliłem bardzo szybko i od razu dość mocno. Wizyjnie było mocniej, miejsca znajome jak np. plac zabaw. Bez „bodyloadingu” i strachu przed czymkolwiek. Z wdzięcznością i radością pojawiały się myśli:

  • – Tak, to moja świadoma decyzja, to ja tego chciałem. Wypiłem Ayę i mam siłę.
    Nie będę się nikomu tłumaczył, a tym bardziej sobie.

To zdanie pojawiało się dość regularnie, gdy pojawiało się uczucie strachu, gdy Babcia zabierała mnie w najdalsze części innych wymiarów. Gdy wracaliśmy z podróży i lądowaliśmy na chwilę w jurcie, widziałem wycieczki istot z innych wymiarów. Istot humanoidalnych, przyjaznych, zaciekawionych nami. Patrzyli na nas przez przeźroczyste kopuły, jakby połówki piłeczki do ping-ponga. Widziałem rodzinę z dziećmi. Wiek ciężko określić, bo nie wiem jak u nich wygląda czas 🙂 Jednak rodzina z dziećmi przyglądała się nam w jurcie, dzieci jak to dzieci – chyba w każdym wymiarze – buzie przy kopule, przyklejone wręcz jak do tej niby szyby, bariery energetycznej która nas oddzielała. Rodzice w którymś momencie powiedzieli – widzisz, tak wyglądają ludzie 🙂 Rozbawiło mnie to bardzo. Patrzyłem na nich od spodu. Jednak to nie było uczucie, że jestem okazem zoologicznym. To nie to. Sam proces i otwarcie umysłu spowodował po prostu otwarcie połączeń między wymiarami. Widać w tamtym świecie wiedzą kiedy to nastąpi i po prostu przychodzą popatrzeć do jakiegoś parku, może to jakieś miejsce gdzie mogą wejść i zawsze kogoś zobaczą. Przecież na świecie wciąż ktoś pije Ayę. Drugiego dnia eksplorowałem światy głębsze i te tuż pod powierzchnią. Bawiłem się ilością Ayi która mnie zabierała to tu, to tam. Zniknęło również uczucie wstydu, które towarzyszyło mi kiedyś, że wypiłem za mało. Za późno, zbyt powoli. To jak zrzucenie kajdanów i odcięcie kuli u nogi, że ja coś tam powinienem jak inni. Nie! Ja jestem mną. JESTEM! JA JESTEM!

To była przełomowa dla mnie Ceremonia. Przełomowy czas odkrycia siły i spokoju, co wynika jedno z drugiego. Odkrycie, że siłę i spokój daje pewność uczucia i słowo CHCĘ. Gdybym nie chciał, to bym tego nie zrobił. Chciałem, zrobiłem. JESTEM SILNY i SPOKOJNY, bo to była moja decyzja. 🙂

Jak zawsze inaczej!

Tym razem moja podróż z Ayą odbyła się ponad 1000 km od domu. Piękne, magiczne i energetyczne miejsce. Dobrze, że przyjazd był w poniedziałek. Można było odpocząć po trudach podróży. Ostatnio już o tym wspominałem i niewiele się zmieniło. Wizyjność moich spotkań z Medycyną spada. To o tyle ciekawe, że bez względu na ilość wywaru wypitego podczas Ceremonii nie są ani słabsze, ani silniejsze. Na ogół ograniczają się do kolorów, tuneli, placu zabaw, dźwięków. Wszystko poszło w drugą stronę. W stronę – JA JESTEM. Uczuć, doznań, olśnień i odczuć. Nie kategoryzuję, nie oceniam. Taki widać Aya ma plan dla mnie i cieszę się, że wpasowałem się w ten plan. Baaa… okazało się, że nawet mogę delikatnie negocjować z Rośliną. Powiem wprost – nie lubię wymiotować. Chyba nikt nie lubi, ale ja szczególnie. Podczas pierwszej Ceremonii pojawiła się właśnie ta potrzeba. Coś mi podpowiedziało – spróbuj pogadać 🙂 Umówiłem się, że, cytuję: nie rzygamy, a schodzimy głębiej 🙂 Duchy przystały na to. Uczucie, wręcz pragnienie zwymiotowania zamieniło się w głęboką podróż składającą się z czterech etapów. Spokój (tak potrzebny podczas Ceremonii i „bodyloadingu”). Siła, miłość i cierpliwość. Brałem udział w jakby teleturnieju, gdzie na tablicy po kolei odsłaniały się kwadraty z napisami.

Podczas trwania każdego etapu (czyli po każdym kolejnym wypiciu Daime a potem Juremy) przychodziły właściwie tylko myśli u uczucia. W głowie układały mi się wspomnienia, wydarzenia i uczucia sprzed lat. Wszystko (w większości związane z tematem sesji 🙂 Czasami były wstawki powiązane z poprzednim kwadratem (siła to przecież stan dający spokój, miłość to siła, ale miłość to także spokój, miłość to cierpliwość, spokój to cierpliwość itd. itd.) Przy ostatniej części Duchy weszły baaardzo mocno, bardzo głęboko (zgodnie z umową 🙂 Zostałem obudzony, bo Ceremonia dobiegła końca. Nie mogłem przez parę chwil ogarnąć gdzie jestem i o co chodzi 🙂

Dzień drugi – Dzień mocy. Tym razem otrzymałem dar uzdrawiania. Ani Daime ani Jurema nie zmieniły (w sposób zauważalny) stanu świadomości. Nie było kolorów i wizji (jedyny zauważalny ślad to widzenie atomowe/pikselowe/molekularne – nie wiem jak to nazwać. Świat wygląda trochę jak kod z matriksa, trochę jakby zbudowany z punkcików, figur geometrycznych). Ale ten dzień był nastawiony na uzdrawianie. Na każdej z moich Ceremonii 99,99% czasu zawsze poświęcałem sobie (czy też raczej nie miałem wyjścia, z powodu siły działania Ayi). Ten dzień (ta noc właściwie) wyglądała inaczej. Czułem, że mam moc uzdrawiania. Byłem przy każdej osobie w jurcie która potrzebowała pomocy. Czy to duchowej czy też fizycznej. To działało. Całą Ceremonię poświęciłem swojej (bardzo osobistej i najważniejszej w tym momencie) intencji zdrowia. To była wyjątkowa Ceremonia także z powodów mojego stanu, śpiewu który po raz pierwszy wyrwał się z moich płuc, gardła i przepony. Czułem się jak, albo inaczej – byłem najpotężniejszym uzdrawiającym szamanem (nie ograniczam celowo obszaru – nie „na tej ziemi”, nie „w tym wymiarze” – po prostu NAJPOTĘŻNIEJSZYM).

Wiem, że pomogłem ludziom którzy byli ze mną, ale przede wszystko pomogłem tej intencji z którą przyszedłem na drugie spotkanie z Ayą.

AHO!