„Droga do siebie – lekcje z życia, nie z książek”

Nie jest to książka, żaden wstęp ani próba jej napisania. Jednak trochę celowo, trochę z przekąsem uśmiecham się do własnych wspomnień z warsztatów w Kruczyborze, gdy miałem okazję poznać niezwykłego człowieka, Radka. Radek mówi tak pięknie, jakby czytał książki które są tylko w jego głowie. Uwielbiałem go słuchać, podziwiałem za to jak i co mówił. To wielka sztuka! Wtedy Radek powiedział tytuł mojej książki, która nigdy nie powstanie – „A ja!… Łaska”. Odważyłem się napisać wstęp do tego bloga po wielu, wielu latach. Sam byłem swoim uczniem, sam przeszedłem tę drogę i to nie jest koniec. Jednak po tych wielu latach doświadczeń taki wstępniak wydaje się być na miejscu. Radku, pozdrawiam Cię serdecznie.

Wstęp: Nie szukaj gotowych odpowiedzi

Nie piszę tego, żeby Cię naprawiać, pouczać albo wciskać Ci jakąś złotą receptę na życie. Nie wierzę w takie rzeczy – każdy ma inną drogę, inny bagaż, inne buty, w których idzie przez świat. To, co tu znajdziesz, to kawałek mojego życia: myśli, przeżycia, wnioski, które wyciągnąłem z tego, co mnie spotkało. Nie musisz brać tego jeden do jednego – weź, co Ci pasuje, a resztę odstaw na bok. Życie to nie poradnik z księgarni, który obiecuje, że po przeczytaniu będziesz „lepszą wersją siebie”. To coś, co sam musisz przetrawić, zrozumieć, czasem po omacku, czasem z radością. Ja tylko pokazuję, jak ja to robię – może coś z tego Ci się przyda, a może ruszysz w zupełnie inną stronę. To Twoja sprawa.

Piszę to, bo widzę, że ludzie wokół często szukają gotowych odpowiedzi – u terapeutów, w książkach, w internecie. Ja wolę szukać w sobie, w lesie, w snach, czasem w kubku Ayahuaski. Nie mówię, że to jedyny sposób – mówię, że to mój sposób. I może, jak przeczytasz, co przeżyłem i jak to ogarnąłem, znajdziesz w tym coś dla siebie. A może nie – i to też jest OK.

1. Słuchaj siebie, nie hałasu wokół

Nie chodzę na terapię, bo nie potrzebuję kogoś, kto mi powie, co czuję albo co mam robić. Wolę usiąść sam na sam z własnymi myślami i je rozpracować – bez pośredników. Nauczyłem się tego z czasem, trochę przez przypadek, trochę przez upór. Świat jest pełen hałasu: ludzie gadają, co powinieneś, media krzyczą, jak masz żyć, a oczekiwania innych próbują Cię przydusić. Ale w środku, jak się zatrzymasz, jest cisza – i ona wie więcej, niż myślisz.

Pamiętam, jak kiedyś budowałem szałas potu – taki prawdziwy, z patyków, ziemi i kamieni. To nie było łatwe – ręce brudne od gliny, plecy bolały od noszenia drewna, a w głowie kotłowały się myśli o wszystkim i o niczym. Szukałem wtedy odpowiedzi na pytanie, co dalej – z pracą, z życiem, z sobą. Ale w pewnym momencie, jak już siedziałem w tym szałasie, w mroku, z gorącymi kamieniami i parą, dotarło do mnie: nie potrzebuję nikogo, żeby zrozumieć, co czuję. Tam, w tej ciszy, wśród szumu własnego oddechu, znalazłem odpowiedzi, których nie dałby mi żaden terapeuta. To nie była wielka filozofia – po prostu poczułem, że mam w sobie wszystko, co trzeba, żeby ogarnąć swoje życie. Nie chodzi o to, żebyś teraz biegł budować szałas – chodzi o to, żebyś znalazł chwilę, kiedy możesz posiedzieć z sobą, bez telefonu, bez ludzi. Zobaczyć, co Ci głowa podpowiada, jak przestaniesz słuchać całego tego zgiełku na zewnątrz.

2. Natura to Twój reset

Dla mnie natura to nie tylko ładne widoki – to miejsce, gdzie wracam do siebie. Słońce, las, ziemia pod stopami – to wszystko ma w sobie coś, co przywraca równowagę. Nie raz łapałem się na tym, że wystarczy wyjść na chwilę, stanąć na trawie, zamknąć oczy i poczuć, jak promienie grzeją mi twarz, żeby poczuć się lepiej. To nie jest żadna magia – to fizyka, energia, która jest za darmo, jeśli tylko chcesz ją wziąć.

Budowa szałasu potu to był jeden z tych momentów, kiedy natura pokazała mi, jak wiele może dać. Pisałem o tym na blogu – jak zbierałem drewno w lesie, kopałem dół na kamienie, układałem wszystko tak, żeby trzymało się kupy. To nie był żaden romantyczny obrazek z Instagrama – to była ciężka robota, pot leciał mi po czole, kurz kleił się do rąk, a plecy dawały znać, że nie jestem już nastolatkiem. Ale potem, jak już wszedłem do środka, jak kamienie zaczęły parować, a ja siedziałem w tej ciemnej, wilgotnej przestrzeni, coś się zmieniło. Czułem, jak z każdym oddechem zrzucam z siebie śmieci – nie tylko fizyczne, ale i te w głowie: stres, wątpliwości, gonitwę myśli. To nie było jakieś mistyczne objawienie – po prostu zrozumiałem, że natura nie pyta, nie ocenia, nie każe Ci być kimś innym. Jest i daje Ci przestrzeń, żebyś był sobą. Od tamtej pory, jak czuję, że coś mnie przytłacza, idę na spacer – do lasu, na łąkę, gdziekolwiek, gdzie nie ma betonu. Nie trzeba wielkich wypraw – czasem wystarczy kwadrans pod drzewem, żeby się zresetować. Spróbuj – wyjdź, stań boso na ziemi, popatrz w niebo. Zobacz, co się stanie.

3. Ayahuasca – lustro dla odważnych

Kilka razy w życiu piłem Ayahuaskę – nie z ciekawości, nie dla zabawy, tylko z potrzeby zajrzenia w siebie głębiej, niż zwykle mogę. To nie jest coś, co polecam każdemu, bo to nie pigułka na szczęście ani szybki sposób na „oświecenie”. To lustro – surowe, bezlitosne, ale cholernie prawdziwe. Pokazuje Ci Ciebie – Twoje lęki, pragnienia, kłamstwa, którymi czasem sam siebie oszukujesz. Pisałem o tym na blogu, jak jedna sesja wywróciła mi głowę do góry nogami. Siedziałem w ciemności, z tym gorzkim smakiem w ustach, a wokół mnie wszystko się ruszało – nie fizycznie, ale w głowie. Nagle zobaczyłem, jak bardzo uciekam od prostych prawd o sobie – od tego, czego się boję, czego chcę, co chowam pod dywan, bo łatwiej udawać, że tego nie ma. To nie było przyjemne – momentami chciałem, żeby się skończyło, żeby ktoś wyłączył ten film w mojej głowie. Ale potem przyszedł spokój – taki ciężki, ale czysty. Zrozumiałem, że świadomość to nie cel, do którego biegniesz, tylko proces – czasem brudny, czasem piękny, ale zawsze Twój.

Ayahuasca nauczyła mnie szacunku – do siebie, do tego, co noszę w środku, i do niej samej. To nie jest coś, co bierzesz na imprezie albo bo „kumpel polecał”. Trzeba być gotowym, żeby zmierzyć się z tym, co zobaczysz – i nie każdy jest. Pamiętam, jak po jednej sesji siedziałem na ziemi, patrzyłem w gwiazdy i myślałem: „To ja, taki, jaki jestem – i to OK”. Nie zmieniła mnie w innego człowieka – pokazała mi, kim już jestem. Jeśli nie czujesz, że to Twój moment, nie idź – są inne drogi, żeby zajrzeć w głąb. Dla mnie to była podróż, która pomogła mi zobaczyć, co jest ważne, a co mogę odpuścić. Ale to nie konieczność – to wybór.

4. Sny – drogowskazy, nie zagadki

Sny to dla mnie coś więcej niż przypadkowe obrazki, które mózg wyświetla w nocy. Pisałem o tym kiedyś – śniła mi się woda, rwąca rzeka, która mnie porywała. Obudziłem się z mokrymi dłońmi, serce waliło mi jak po biegu, ale zamiast szukać sennika albo googlować „co znaczy sen o wodzie”, usiadłem na łóżku i zapytałem siebie: „Co ta rzeka chce mi powiedzieć?”. Doszedłem do tego, że to był chaos, który wtedy miałem w życiu – praca, decyzje, ciągły ruch, który mnie przytłaczał. Rzeka pokazała mi, że próbuję z nim walczyć, zamiast go puścić. I puściłem – nie dosłownie, ale w głowie. Przestałem się szarpać z tym, na co nie mam wpływu – odpuściłem kilka spraw, dałem sobie czas. Działało.

Innym razem śniłem o lesie – szedłem przez gęste drzewa, a one szeptały coś, czego nie rozumiałem. Obudziłem się z dziwnym uczuciem, jakby ktoś mi coś ważnego powiedział, ale nie złapałem słów. Zamiast analizować każdy szczegół, pomyślałem: „OK, co to dla mnie znaczy?”. Doszedłem do tego, że muszę zwolnić – życie gnało za szybko, a ja się w tym gubiłem. Tego dnia odpuściłem kilka planów, poszedłem na spacer i po prostu byłem. Nauczyłem się, że sny to nie zagadki do odgadnięcia ani przepowiednie – to wiadomości od mojej głowy, czasem od serca. Nie zapisuję ich w notesie (choć poniekąd ten blog to notes, ale nie rozkładam na czynniki pierwsze). Słucham, co mi podpowiadają, i idę dalej. Spróbuj kiedyś – jak się obudzisz po dziwnym śnie, nie biegnij do internetu. Usiądź, pomyśl, co to dla Ciebie znaczy. Odpowiedź jest bliżej, niż myślisz – nie w senniku, tylko w Tobie.

5. Nie przejmuj się tym, na co nie masz wpływu

Stare przysłowie pszczół mówi: „Przejmowanie się sytuacją nie sprawi, że będzie lepsza”. Nie wiem, czy pszczoły naprawdę to powiedziały, usłyszałem to w programie standupera, ale żyję tak od lat i działa. Nauczyłem się reagować na to, co jest teraz, zamiast wymyślać, co mogłoby być, albo rozpamiętywać, co było. Był dzień, kiedy wszystko się posypało – miałem plany, a tu nagle awaria sprzętu, spóźnienie na spotkanie, chaos totalny. Zamiast się wkurzać, usiadłem na ławce w parku, popatrzyłem w niebo i pomyślałem: „No dobra, to co teraz?”. Nie uratowałem tamtego dnia – spotkanie przepadło, sprzęt dalej nie działał – ale uratowałem sobie głowę. Nie dałem się wciągnąć w spiralę złości, która i tak nic by nie zmieniła.

To nie jest obojętność ani poddanie się – to spokój. Jak coś się sypie, działam, jeśli mogę – naprawiam, szukam rozwiązania. Jak się nie da, odpuszczam – nie marnuję energii na walkę z wiatrakami. Innym razem straciłem godziny na coś, co i tak nie wyszło – projekt, który miał być gotowy, a wysypał się na ostatniej prostej. Zamiast się miotać, wypiłem herbatę, popatrzyłem przez okno i poszedłem spać. Rano świat wyglądał inaczej – problem nie zniknął, ale ja miałem siłę, żeby go ogarnąć. Spróbuj – następnym razem, jak coś Cię wkurzy, zatrzymaj się, weź oddech i pomyśl: „Czy mogę to zmienić?”. Jeśli tak, ruszaj. Jeśli nie, puść to – nie noś kamieni, których nie da się przesunąć. Zobaczysz, ile miejsca się robi w głowie, jak przestaniesz walczyć z tym, co i tak już się stało.

6. Rób swoje i nie patrz na innych

Nie porównuję się z nikim, nie zazdroszczę, nie tęsknię za tym, co mają inni. Robię to, co mnie kręci – czy to grzebanie w starych komputerach, pisanie kodu, czy siedzenie w lesie i gapienie się w przestrzeń. Na blogu pisałem o tym, jak kiedyś spędziłem pół dnia na sortowaniu obrazów dyskietek – nie dlatego, że musiałem, tylko bo lubię ten porządek w chaosie. Ktoś mógłby powiedzieć: „Po co to komu? Kto w XXI wieku bawi się dyskietkami?”. Ale mnie to obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg – robię to dla siebie, nie dla czyjejś opinii. Jak żyjesz po swojemu, nie musisz szukać potwierdzenia w cudzych oczach.

Pamiętam, jak kiedyś znajomy zapytał, dlaczego nie robię „czegoś poważniejszego” – kariery w korpo, domu z ogródkiem, wakacji all inclusive. Odpowiedziałem: „Bo to, co robię, jest dla mnie poważne”. I tyle – nie tłumaczyłem się, nie przekonywałem. On poszedł swoją drogą, ja swoją. Nie gonię za cudzymi definicjami sukcesu – mam swoje, może dziwne dla innych, ale moje. To nie egoizm – to wolność, wolność od tego, żeby być kimś, kim nie jestem. Spróbuj znaleźć coś, co sprawia, że czas znika – może to malowanie, może gotowanie, może rozkręcanie starych komputerów. Jak to masz, trzymaj się tego – nie musisz nikomu tłumaczyć, dlaczego to kochasz. Reszta się ułoży, bo jak robisz swoje, świat jakoś sam się do tego dopasowuje.

Zakończenie: Twoja droga, Twoje reguły

Nie powiem Ci, jak masz żyć, bo to nie moja rola ani moja sprawa. Mogę tylko pokazać, co u mnie działa – kawałki mojej drogi, które sam sobie wydeptałem przez las, sny, Ayahuaskę i codzienne drobiazgi. Może coś z tego Cię zainspiruje – może weźmiesz sobie szałas, może przysłowie pszczół, a może po prostu chwilę na słońcu. A może pójdziesz w zupełnie inną stronę – i to też jest w porządku. Ważne, żebyś szedł – nie stał w miejscu, czekając, aż ktoś Ci poda mapę albo gotowy plan. Życie to nie radziecka maszyna do golenia, która pasuje do każdej twarzy – dopasuj je do siebie, a nie siebie do niego.

Biały kot

Byłem w nieznanym miejscu, jakiś budynek, ludzie. Nie chciałem/nie mogłem (?) tam zostać. Wyjechałem pojazdem który przypominał wózek inwalidzki, choć ja byłem w pełni sił. Była zima, ten pojazd miał cienkie opony, na ulicach masa śniegu. Musiałem wjechać pod górę, aby wydostać się z tej miejscowości. Było bardzo trudno. Jednak najciekawszym elementem snu był ogromny kot, wielkości dużego kota rasy Maine Coon. Był śnieżnobiały, w pięknym, wręcz nierzeczywistym futrem. Siedział mi na lewym ramieniu, tuż obok głowy i rozmawialiśmy. Całą drogę rozmawialiśmy 🙂 

Pszczoły w blaszanym ulu

Śniłem o podróży do jakiejś wioski, społeczności która żyła w zgodnie ze sobą i z naturą. Pojechałem tam moim autem, ale już na miejscu wysiadłem i powoziłem autem stojąc na tylnym zderzaku. Miałem lejce, przywiązane do kierownicy. Wszystko po to, żeby nie zniszczyć roślin które były na drodze prowadzącej do centralnego punktu tej osady. Wszędzie przepiękne kolory. Soczysta trawa, kwiaty. Niebo bez chmur, błękit tak głęboki, że chciałoby się wskoczyć. Zjechałem w dół po obrysie kwadratu. Prosta droga, jeden zakręt w lewo, prosta droga, znów w lewo. Dojechałem do centralnego miejsca, gdzie był dziwny ul. Zbudowany jak instalacje wentylacyjne ze srebrnej kwadratowej blachy (znów ten kwadrat). W tym ulu, jak to w ulu – pszczoły. Jak to bywa w moich snach o zwierzętach zacząłem panicznie bać się tych pszczół, bo słyszałem jak zaczynają wylatywać z tego blaszanego ula. Miliony owadów. Wszystkie w moją stronę. I co? I nic. Latały wokół mnie, obsiadły mnie całego. Otuliły swoimi „futerkowymi” ciałami. Było mi komfortowo, ciepło i przyjemnie 😀 

Temazcal, czyli Szałas po majańsku

Temazcal – Szałas Potu w tradycji Majów.

Ostatnie dni były dla mnie powrotem do początków mojej drogi. Do pierwszej Ceremonii Szałasu Potu.

Tym razem w tradycji Majów. Oczywiście chodzi o ich potomków, o plemiona które kultywują ich tradycje. Ceremonię prowadził Tako, szaman z Meksyku (tak ogólnie, bo nazwy ludu i konkretnego miejsca pochodzenia z powodu nieznajomości hiszpańskiego i geografii tamtych rejonów, nie jestem w stanie dokładnie podać). Tako opowiadał o tradycji przejętej od swojego dziadka, o tradycji jego ludu. Większość pokrywała się z tym co znałem z moich pierwszych Szałasów. Tym razem doszło coś innego. Tradycyjne pieśni witające Kamienie, pieśni intonowane przez Tako w języku jego plemienia (nie do odtworzenia nawet fonetycznie), ale i po hiszpańsku. Niezwykła była też ilość wody wylewanej w trakcie Ceremonii na kamienie. Temperatura przez to robiła się bardzo wysoka w bardzo krótkim czas. Ciekawą nowinką dla mnie było dodanie do drugiego wiadra z wodą całego pęczka Białej Szałwii. Zapach w Szałasie był niepowtarzalny, sam uwielbiam zapach palonej Białej Szałwii. Na tym kończą się podobieństwa nazwijmy to techniczne, a zaczynają się różnice we mnie. Pierwsza sprawa to to, że Temazcal był zawsze o poranku, przez 4 kolejne dni. Przestrzeń „sadzała” mnie w różnych miejscach, aż w ostatnim dniu siedziałem chyba najbliżej środka kręgu z kamieniami. Co dziwne, ostatni Temazcal był dla mnie najłagodniejszym w sensie duchowym (przez co i fizycznie nie odczuwałem tej temperatury). Tako też wspominał o swojej drodze, gdy razem z dziadkiem wchodził do szałasu. Gdy przekroczysz granicę i zrozumiesz po co tam jesteś, wszystko staje się nieważne. Gorące i mokre powietrze wdychane głęboko do płuc rozpala ciało od środka, gorąc kamieni parzy skórę. Nagle stajesz się niedotykalny. Robi się zimno! Wydaje się, że ciało ma większą temperaturę niż wnętrze namiotu. Bardzo dziwne uczucie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego. Ostatnia faza Ceremonii to kąpiel w zimnej wodzie. Tam gdzie byłem miałem do wyboru staw i rzekę. Zawsze wybierałem rzekę. Pierwszy Temazcal zmiótł mnie na cały dzień. Zrobił ze mnie wydmuszkę. Sen, sen, sen. Drugi dzień – siła. Nie spałem do późnych godzin wieczornych (w moim przypadku to naprawdę wyczyn. Kładę się wcześnie, ale wstaję prawie o świcie). Zrobiłem po okolicy grubo ponad 15 km. Wciąż mnie nosiło. Trzeci dzień przyniósł spokój i co najważniejsze dla mnie – naprawę fizyczną ciała. Odpuściły dolegliwości stawu biodrowego, mięśni i ścięgien, przyszło zrozumienie po co przyjeżdżam w to miejsce. To było jak eksplozja umysłu. Olśnienie i jak zwykle w takich sytuacjach, zdziwienie, że odpowiedź była tuż obok. Widoczna i na wyciągnięcie ręki. Dopiero ekstremalne doświadczenia uwalniają rozumienie. Intencja staje się faktem. Ostatnia kąpiel również była niesamowita. Rzeka nie była zimna. Przyjęła mnie od razu w całości. Szukałem miejsca, gdzie mogłem się schłodzić. Umysł wciąż nie czuł zimna (a Rawka w tym miejscu ma całkiem mocny nurt, więc i chłód jest, bo był w każdy dzień wcześniej). Ciało nie czuło zimna. Biologia jednak prześwitywała ponad świadomość (lub nieświadomość) i zacząłem tracić przytomność. Tak to czułem. Ledwo wyszedłem z wody wciąż czując wewnętrzny Ogień.

Potem było już tylko „gorzej” (ale naprawdę to lepiej). Zaczął się proces detoksykacji ciała przez wszystkie naturalne drogi. Bez szczegółów, każdy się domyśli. Mogę to porównać tylko z tym, co się dzieje podczas Kambo. Trudny i długi powrót autem do rodzinnego miasta. Bardzo dużo wymuszonych przystanków. Jednak siła i brak zmęczenia towarzyszyły mi przez całą drogę. Powrót do domu uwolnił spięte ciało, adrenalina trzymająca mnie w jednym kawałku mogła zniknąć. Miałem ponad 38 stopni gorączki. Dreszcze. Spałem prawie całą noc pod dwoma kocami, kołdrą i w skarpetkach. Poniedziałek – sen. Totalna niemoc. Kontynuacja procesu oczyszczania. Wtorek do 14 oszołomienie, sen, niemoc. Obudziłem się w okolicach 14 i byłem kimś innym. W pełni sił, w pełni władz umysłu. Silny, bez śladów tego co się działo. W głowie jedna myśl, w głowie była ta wiedza która przyszła do mnie przez ostatnie 4 dni. Świeciła jak latarnia morska. Poczucie szczęścia i spokoju. Siła pewności tego czego doświadczyłem. Nie chcę mówić o szczegółach, bo to zbyt osobiste i zachowam to dla siebie. Jednak jest coś czym podzielę się, a każdy może rozwinąć w dowolną stronę. To co widziałem w miejscu Ceremonii Temazcal to ludzie. Ludzie wolni, szczęśliwi. Tam było widać miłość. Można było jeść ją garściami poprzez przebywanie w tym otoczeniu. Nie chodzi o Temazcal. Temazcal było częścią czegoś większego. Ludzie szczęśliwi, wolni i którzy kochają są czystą formą piękna. Oni są pięknem.

Wielki powrót czy odkrycie?

Spora przerwa. Może się wydawać, że to dziwne, że brak ciągłości. Wprost przeciwnie. To jest ciągły proces. Jak po Ayahuasce, jak po Chandze czy innych Medycynach. Przychodzi moment, że trzeba się nie tyle zatrzymać, bo przerobić, przemielić to w sobie. Zintegrować doświadczenia, obejrzeć wszystko z innej perspektywy. Ten moment ciszy był właśnie takim momentem. Był i jest pięknym doświadczeniem zmian w sobie. Były myśli i przemyśli. Ostatni moment to 306 dni pod rząd codziennych medytacji. Jednego dnia nie zdążyłem. Zasnąłem. Obudziłem się o 4 rano!!! Zły! Zawiedziony! Sfrustrowany! Dochodziłem do siebie do 11 rano. Wyrzucając sobie ten WIELKI BŁĄD! To zaniedbanie! Około 11 przyszła myśl – czy to były zawody? Tak to miało być? Czy szedłem na rekord? Dlaczego jestem taki zły? Dlaczego zawiedziony? Czego oczekiwałem? W tym momencie zrozumiałem. Oczekiwałem czegoś od siebie. Założyłem sobie, że zrobię to przez 365 dni. Straciłem, wydaje mi się już po setnym dniu coś, co przyświecało tej aktywności. Robiłem to dla wyniku! Nie byłem tego świadomy, ale tak było. Pojawiła się wizja medytacji jako Mandali, pieczołowicie usypywanej z myśli, gestów i chęci. Gdy przyszedł huragan, może to był podmuch skrzydeł motyla? Moja Mandala rozsypała się i to było dla mnie takim ciosem. Gdy to zrozumiałem wszystko co dręczyło mnie, lub dokładniej, czym sam siebie dręczyłem zniknęło. To było jak katharsis. Jak olśnienie w tej chwili gdy to zrozumiałem. I po tym wszystkim nastała cisza. Cisza w głowie, cisza emocjonalna. Od tamtej chwili do dziś, gdy spisuję swoje myśli działy się w głowie różne rzeczy. Ciągłe dążenie do źródeł tego co się wydarzyło. Chęć zrozumienia podstaw, bo bez zrozumienia wszystkiego po drodze nie zrozumiem nic co będzie dalej. Ten proces trwał, aż dotarło do mnie, że „nie oczekuj niczego” dotyczy w pierwszej kolejności samego siebie! Jakie to proste i oczywiste. Tak, ale dopiero gdy zrozumiałem to w samym sobie. Przez te wszystkie „puste i ciche” tygodnie odzyskałem tę część siebie, która oczekuje. Która ścigała się i chciała więcej i więcej. Zatraciłem sens tego co robiłem. Zrobiłem z tego CEL a nie drogę. I nieosiągnięcie celu spowodowało frustrację. Dziś, wróciłem do medytacji. Znalazłem się ponownie na tej drodze, ale bez celu. Znam kierunek, obserwuję siebie i to co się dzieje, to co się zmienia. Nie chcę mieć w tym żadnego celu. Chcę to robić, bo tego sobie życzę. Bo po prostu czuję, że to chcę robić. Nie kategoryzuję – to dobre dla mnie, to złe. Czuję i tyle. Nie jest mi to obojętne. Chcę tego Czekam i medytuję wtedy gdy poczuję. Nie tylko o konkretnej porze. Nie po czymś, nie przed jakimś wydarzeniem w ciągu dnia. Zagłębiam się w tym w dowolnym momencie. Czuję, że JESTEM!

Korea Północna i zepsuty ząb

Byłem gościem w Korei Północnej. Gościem samego Kima. Sam w tym śnie byłem zaskoczony, że tam jestem. Byłem traktowany jak król gdy pytano mnie skąd jestem i gdzie mieszkam. Odpowiadałem, że w pałacu Kima. Nie wiem czemu tam byłem. W moim apartamencie pojawił się Kim i podszedł do obłożnie chorego mężczyzny który jak się okazało, leżał pod kroplówką za kotarą. Przywitałem się z Kimem, zapytałem czy ten mężczyzna jest ciężko chory. Powiedziałem, że mi bardzo przykro i wyszedłem. Znalazłem się na targowisku. Budziłem zainteresowanie, ale ludzie byli bardzo przyjaźni. Szukałem na półkach jakiegoś lokalnego pieczywa, żeby spróbować jak smakuje. Widziałem tylko bułki, chleby i inne wypieki prosto z polskiego marketu. Byłem bardzo zdziwiony. Tuż przed moim wyjazdem trafiłem do dentysty. Nie wiem, dlaczego, bo nie bolał mnie ząb. Dentysta miał gabinet w kuchni, u mojej babci. Upierał się, że trzeba wyrwać zęba. Czwórkę z lewej strony na górze. Opierałem się, nie chciałem. Jednak tak się stało, że trochę go wyrwał, właściwie złamał w pół. Pokazał mi to co zostało w szczypcach. Ząb był w środku pusty, jak muszla, był brudny, z jakimś błotem, czy czymś maziowatym w środku. I od spodu miał dziurę przez którą to wszystko było widać. To co zostało w mojej szczęce było faktycznie połową zęba, ale zdrową, lśniącą i białą częścią. Jakby ta zepsuta skorupa tylko przykrywała zdrowy, choć w połowie ułamany ząb.

Zamieszkałem na Betelgezie

Jechałem własnym samochodem do miejsca, które wskazywała mapa Google. Z systuacji wynikało, że nie jadę tam pierwszy raz, bo gdy google maps poprowadziło mnie na szutrową drogę pomyślałem, że nie mogę tędy jechać, bo ostatnio i tak musiałem zawracać i jechać inną drogą. Zawróciłem i pojechałem drogą którą miałem w pamięci. To taki wstęp, który pojawił się dopiero w środku snu.

Sen zaczął się od tego, że byłem w swojej samotni. Wymarzonym przeze mnie miejscu, po środku „nigdzie”. Mały budynek. Parterowy, surowy i ascetyczny, jednak bezpieczny i przytulny. Rozmawiałem ze starszym bratem przez telefon. Mówiłem, że jestem tu szczęśliwy. To wspaniałe miejsce. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że znalazłem moją samotnię na Betelgezie! Ten dom na gwieździe już stał. Nie wiem czyj był, ale był pusty, otwarty. Gotowy do zamieszkania. Jedyny na całej gwieździe. Niesamowite było to, że powietrze (jeśli można tak to nazwać), było mlecznobiałe. Cały świat (w sensie w domu) wyglądał jakby ktoś podkręcił jasność w telewizorze. Wszystko było bardzo jasne, ale nie raziło. Było właśnie – takie mleczne. Jakby patrzeć przez mleczną szybę. Jednak to w niczym nie przeszkadzało. Było cicho, bezpiecznie i… normalnie. Brat nie mógł uwierzyć, że jestem tak daleko od planety :). Wracając do podróży autem. Okazało się, że znalazłem portal przez który podróżowałem. Rozmawiałem też z moim przyjacielem, astrologiem (takim prawdziwym, z ziemi, którego znam w realnym życiu). Mój przyjaciel sprawdzał dla mnie ruchy planet i wszystkiego co się dzieje we wszechświecie, żeby sprawdzić kiedy Betelgeza i Ziemia będą najbliżej siebie. To było dla niego takie naturalne. Nie dziwił się, że tam pomieszkuję. Powiedziałem, że jestem wdzięczny, ale to niepotrzebne. Portal którego używam po prostu zabiera mnie tam natychmiast. Podróż autem była właśnie podróżą do miejsca, gdzie znalazłem ten portal. Z sytuacji postoju w przydrożnym barze wynikało, że barman/właściciel znał mnie, wiedział kim jestem i gdzie mieszkam. Spotkałem dwóch mężczyzn, kierowców ciężarówek. Jeden z nich był niechętny, byłem ubrany bardzo kolorowo. Zapytałem, dlaczego ocenia mnie nic o mnie nie wiedząc. Powiedział, że nie lubi „innych”. Zapytałem wprost – czyli nie lubisz obcych, którzy odbiegają od Twojego wzorca. Powiedziałem, że jestem szamanem, podróżuję między wymiarami a czasami pomieszkuję na gwieździe. Czy to oznacza, że trzeba mnie nie lubić, bo jestem kolorowo ubrany? Nie pamiętam czy coś odpowiedział. Wyszedł z tym drugim, a ja powiedziałem do barmana, że czas na kawę, bo zaraz wyruszam 🙂

Magiczny, wspaniały i tak mocny sen. Pamiętam każdy szczegół, każdy kolor, każdą emocję. Ten sen dał mi potężną dawkę szczęścia, mocy i pewności, że to co robię ma sens 🙂

Ostatnia Aya?

Od wydarzeń przedostatniej Ceremonii upłynęło sporo czasu. Odkryłem wtedy, że już nie boję się niczego. Aya nie jest powodem do lęku. Wprost przeciwnie. I stało się coś dziwnego. Minął rok. W tym czasie, właściwie tuż po Ceremonii byłem pełen zapału. Już chciałem kolejną. Wypiję cały kubeczek, od razu! Ciach..

I tak przez rok NIC. Brak możliwości wyjazdu, brak organizatora i miejsca. Aya jednak wiedziała co robi. Przy okazji, lub celowo 🙂 poznałem się z Panią Cza. Wyjazd do kraju, że jest to zupełnie normalne i nikt się nie przyczepia do dorosłego człowieka o to co przyjmuje – to na szczęście nie problem. Wsiadałem w auto i po kilku godzinach mogłem cieszyć się swobodą i wolnością jako człowiek. Cieszyć się towarzystwem innych wolnych ludzi. No i cieszyć się spotkaniem z Panią Cza. Ale Pani Cza to inna historia. Skupię się na ostatniej Ayahuasce. Poznałem nowych ludzi i nowe miejsce, dość daleko od mojego kraju, no ale skoro przyszło mi żyć w czasach gdzie to inni mówią, czy mogę pić alkohol i on jest ok, czy palić Czangę czyli pić Ayahuaskę, ale to już nie jest ok. 

Te wspomnienia będą chyba najkrótsze i najbardziej zwięzłe w mojej 9 letniej historii i doświadczeniach z Ayahuaską. 

Dzień pierwszy – spokój, spokój, spokój. Już od jakiegoś czasu przyzwyczaiłem się, że wizyjność moich Ceremonii zredukowała się do absolutnego minimum (pomijając Ayę przedostatnią, ale to miało swój głęboki sens). Łącznie sześć porcji, gdzie normalnie (dla mnie) to dwie porcje zabierały mnie w nieznane rejony innych wymiarów. Tak, dzień pierwszy tak był – po prostu wiedziałem, że Aya jest. Czułem jej obecność, czułem jej wielki wpływ na to co czuję 🙂 I to był dzień emocji. 

Dzień drugi – już właściwie druga porcja zabrała mnie daleko. Ale zabrała mnie jako obserwatora. Było ze mną zdanie dziewczyny, która śpiewa podczas Ceremonii. Zdanie z pieśni którą, jak się okazało, napisała ona właśnie. Zdanie brzmiało tak:

NIE ZACZEPIAJ MYŚLI

To zdanie okazało się przewodnikiem, okazało się trzonem i drogą którą szedłem. Byłem obok swych myśli. Byłem obserwatorem. Były wizje, ale jakbym stał za szybą. One nie były już w żaden sposób dla mnie czymś, czego pragnę. W pewnym momencie wróciło moje Ego. Wróciło tylko mentalnie, bo ONO jest wciąż w podróży z moim ukochanym Feniksem. Wróciło odmienione. Nie było złych emocji, nie było złośliwości, dogadywania. Czułem, że Ego nie potrafi już tego robić. Czułem nawet, że przez moment chciało. Ale odpuściło. Wtedy, gdy stałem nad rzeką kolorów i dźwięków. Nad rzeką moich myśli i emocji które płynęły z prawej do lewej strony – nastąpiła eksplozja w mojej głowie, gdy powiedziałem do Ego – kocham Cię Stary. Jesteśmy jednością, jesteśmy tym samym. Funkcjonujemy w jednym wymiarze tu fizycznie, funkcjonujemy w wielu wymiarach energetycznych. Bądźmy dla siebie najważniejsi.

Ta eksplozja w głowie wybudziła mnie z transu. Ja już wiedziałem. Stała się rzecz ostateczna, przynajmniej na ten moment. Jestem WOLNY! Jestem spokojem i miłością. Nie mam za sobą już nic, co mnie obciąża. Nie mam nic co blokuje mój marsz. Marsz do przodu. To marsz jest celem. Wędrówka i poznawanie własnej drogi. 

Tematy poboczne były częścią artystyczną, że tak napiszę, całości. Było kolorowo, było spokojnie i bardzo bardzo łagodnie.

Po raz pierwszy od 9 lat nie czekam na kolejną Ceremonię. Po raz pierwszy pomyślałem sobie – hmmm… co dalej? Jestem w zupełnie nowym stanie. Totalnie czysty. Przeźroczysty. Nowy w każdej formie. Nie czekam na Ayę. Ale nie smuci mnie to. Trochę, przyznam się do tego, to zaskakujące uczucie. Przecież zawsze po, była Aya znów. Po raz pierwszy czuję, że nic mnie nie woła jako energii. Może przyjdzie chwila, że pomogę komuś innemu? Może to czas na… no właśnie, czas na wypełnienie pustki sobą i wypełnienie siebie pustką. Ale nie pustką samotności i beznadziei. Pustką siebie, ponieważ ja jestem pełny. Nie umiem tego inaczej opisać. Pierwszy raz w życiu fizycznie i świadomie czuję się wszystkim i czuję, że wszystko jest we mnie i mną. Tego nie da się opowiedzieć. To jest jedyne w swoim rodzaju. Jedyne i niepowtarzalne dla każdego z nas. Każdy czuje to inaczej. Po raz pierwszy mogę powiedzieć JA JESTEM.

Ale, jak się okazało, to doprowadziło mnie krok dalej. Pogodziłem się, wybaczyłem i uznałem – strach fizyczny, strach przed bólem. Rozpocząłem praktykę stania na gwoździach. Dzięki Justynie, która wprowadziła mnie, była przy mnie, była przewodnikiem w emocjach, w wizjach które już bez Ayi, pojawiały się w mojej głowie. Chwila gdy stawiasz stopy na gwoździach, chwila która wydaje się wiecznością, gdy przygotowujesz się aby wstać z krzesła. I ten moment gdy już stoisz. Deseczki Ognia dają o sobie znać. Twój umysł krzyczy, umiera – Justyna jest obok, prowadzi, mówi. Zaufałem Jej, zaufałem sobie. Zaufałem temu doświadczeniu. Mój strach, fizyczny wręcz ból (ale nie chodziło o stopy i gwoździe). Ból Ducha, ból każdej Molekuły ciała i umysłu przerodził się w SIŁĘ. Siłę i pragnienie, żeby wstać ponownie. Siłę tak wielką, że ból fizyczny stał się cieniem. Stał się Ogniem który grzał zamiast parzyć. Siłę tak wielką, aby trzeci raz, już na pożegnanie WSTAĆ i dać sobie chwilę na przyjęcie Strachu, ale już jako sprzymierzeńca. Jako Energii, wręcz realnego Bytu, który jest po to, żeby nas strzec, żeby nas bronić i być naszym Orężem. Nie przeciwnikiem i ciemną pieczarą. To część nas która troszczy się o nas. Jestem wdzięczny! Czekam na kolejną sesję. Kocham siebie. Bo

JA JESTEM!

Szalona podróż po rwącej rzece (Amazonka?)

Od dłuższego czasu sny były nieopisywalne. Znam ten stan, bo czasami się zdarza. Strzępy, kadry, pojedyncze słowa. Pojawił się sen, poprzedzony inny, noc wcześniej. Otóż… do mojego mieszkania, w nocy, ktoś próbował się włamać. Drzwi wejściowe do domu mam na odcisk palca i kod cyfrowy. Słychać od środka, gdy ktoś „się loguje”. We śnie było tak samo. Słyszę, że ktoś próbuje wpisać kod, błąd… błąd… Obudziłem się (we śnie) i pobiegłem do drzwi. Już słyszałem, że delikwent zbiega ze schodów w panice, że został zdemaskowany. Tym delikwentem okazał się nieżyjący już Leon Niemczyk, choć, gdy otworzyłem drzwi i krzyczałem do niego, używałem imienia znanego aktora amerykańskiego (nie umiem sobie przypomnieć kogo). Zwyzywałem go, wyklinałem. Obrażałem. Ojjjj.. byłem bardzo niemiły. Wróciłem spać we śnie, później obudziłem się już w realnym świecie. Sen drugi opowiadał o nieplanowanej podróży dziwnym statkiem wodnym. Wyglądało to jak ogromna barka, prawie płaska na pokładzie. Dość cienka. Zachowywało się to jak kawałek styropianu rzuconego na wodę. Jednak nie było w tym nic z niebezpieczeństwa. Woda wzburzona, jakby stan był o wiele wyższy (pora deszczowa??). Brunatna, dookoła wiry i fale. Trzęsło, szarpało, lało jak z cebra. Byłem mokry, było mi dość chłodno, ale nie było to nieprzyjemne. Czułem dotyk wody z rzeki, czułem deszcz na skórze. Bardzo realistyczne doznania. Było dość szaro wszędzie. Dość sporo osób na pokładzie. Braliśmy ostre zakręty, czasami o 180 stopni zwrot w korycie rzeki. Płynęliśmy tak dość długo. Rozmawiałem z towarzyszącymi mi ludźmi. Było energetycznie, z adrenaliną, ale to nie była walka o życie. Było naprawdę ciekawie. Dopłynęliśmy do jakiegoś brzegu/pseudo portu. Pod wielkim, ogrooomnym drzewem. Konary tworzyły dach, jakby wiatę. Liście zielone, gałęzie w ilościach niespotykanych. Niesamowity widok. Okazało się, że moja podróż w tym miejscu dobiegła końca. Musiałem opuścić barkę i musiałem wracać do domu. Jednak powrót był mega zaskakujący. Wracałem statkiem kosmicznym!!! Przewspaniały sen!

Codziennie odkrywam nową twarz ludzi.

To niesamowite, jak ludzie potrafią zaskakiwać. Jak znając wyłącznie jedną, kłamliwą wersję sprawy, obwiniają wszystkich dookoła za własne błędy, zaniedbania i stan umysłu. Jak potrafią zafiksować się na jednej tezie bez wysłuchania kogoś, kto ma coś do powiedzenia. Nie oceniam ich. Właściwie to nawet wspieram ich w dążeniu do wyjścia z cienia. Wysyłam im wszystkim słowo Namaste. Wsparcie i siłę mentalną, żeby mogli ogarnąć życie, otrzepać kurz i spojrzeć na swój świat, ten najbliższy, który być może od długiego czasu woła – zauważ mnie. Bądźcie jak kiedyś, bo Wasz świat najbliższy czuje się samotny. Odrzucony. Weźcie się w garść i dostrzeżcie powód dlaczego Wasz najbliższy świat krzyczy w rozpaczy i nie umie dotrzeć do sedna sprawy. Nie rozumie dlaczego staliście się inni. Dlaczego nie chcecie dać sobie pomóc mimo wyciąganej ręki. Rozmowa z kimś z zewnątrz nie jest czymś złym.

No i ta druga strona mojego doświadczenia. Wsparcie od ludzi, którzy niby są daleko, niby są obcy. Ludzie którzy są po prostu dobrzy i dzielą się tym co jest dobre. Są bezinteresowni i mają jasne intencje. Są prawdziwi. Ale już niedługo wszystko się zmieni. Własne podwórko zawsze jest najbrudniejsze i trzeba to pozamiatać, zanim się wyjdzie 🙂