Byłem pośrodku nigdzie. Lasy, łąki. Były tam konie. Właściciele gdzieś zniknęli (spali?) a koniom chciało się pić i jeść. Uznałem, że mogę to zrobić. Zabrałem konie z boksów i wyszedłem na łąki. Konie jadły, miałem ze sobą ogromny pojemnik na wodę. Szliśmy bardzo długo, doszedłem do budynku, jakby pensjonatu, ale taki stary, kolonijny. Długi korytarz i pokoje po jednej stronie. Na końcu korytarza było pomieszczenie dla KONI(?!). Zaprowadziłem je tam, żeby odpoczęły przed powrotem. Zadzwoniła właścicielka, że konie zniknęły. Odpowiedziałem, że nie, że one są ze mną. Były głodne i spragnione. Opowiadałem o spacerze, o tym, że czasami oba konie chciały iść w różnych kierunkach. Dałem jednak radę nad nimi zapanować. Teraz odpoczywamy i niedługo będziemy wracać.
Sen o tyle ciekawy, bo, choć bardzo lubię konie, to się ich boję. Nie podchodzę bliżej niż na 2 metry 😀 Sen jednak był spokojny. Byłem opanowany, choć czułem strach i niepokój, gdy podjąłem decyzję o „spacerze” z końmi.
Jakiś czas temu pomagałem koleżance się ukrywać i dbałem, żeby była bezpieczna. To była ewidentnie kontynuacja tamtego snu (Inny, niebezpieczny świat). Tym razem byliśmy w pięknym miejscu, mieszkanie, ale bardzo jasne, czyste. Inaczej niż tamte brudne domki działkowe. Ewidentnie byliśmy u siebie, mieszkaliśmy razem. Nie było absolutnie nic niestosownego. Ktoś był u nas. Głowę położyłem na Jej nogach, Ona siedziała i temu komuś opowiadała to co się wydarzyło wcześniej. Co jakiś czas całowała mnie w policzek mówiąc „dziękuję”. Piękny sen. Bardzo spokojny, dobry.
Krótki, ale totalnie niezwykły sen. Śniłem o rzece. Brunatna woda, ale przyjemna, rześka i o delikatnym, choć wyczuwalnym nurcie. Byłem w tej rzece z mężczyzną. Hindus, choć potężnej postury. Nie pływaliśmy dla rekreacji i przyjemności. To był jakiś rytuał. Zapytałem go, czy jesteśmy bezpieczni. Kiedyś słyszałem, że Ganges jest bardzo niebezpieczny biologicznie, że jest pełen zwłok ludzki, popiołu ze stosów pogrzebowych. Ten człowiek ze spokojem powiedział, żebym w to nie wierzył. Bogini Lakszmi nie pozwoliłaby, żeby stała nam się krzywda. Zanurzył się w całości w wodzie, ja stałem w wodzie po szyję. Gdy on wynurzył się, spokojny o zdrowie poszedłem za nim na brzeg, nie bojąc się nawet wziąć wody do ust. Czułem się bezpieczny i pod opieką Bogini Lakszmi. Przepiękny sen!
Winda. Ciekawa sytuacja, ciekawy sen. Dawno nie było już windy. W tym wydaniu nie było chyba nigdy. Jestem na 10 piętrze w budynku mieszkalnym (znam ten budynek z poprzednich snów). Pełno ludzi, duży hol dla oczekujących na windy. Wind było kilka. Część ludzi wsiadło do pierwszej która przyjechała. Dla nas zabrakło miejsca. Czekamy na inną, większą TURBO windę. Tak była określana. Przyjechała. Bardzo duża w środku, z miejscami siedzącymi. Jasna i przyjazna, choć były pasy bezpieczeństwa (uchyty). Winda ta poruszała się z zawrotną prędkością również na boki, przemieszczając się między budynkami. Po raz pierwszy nie było świadomego snu (winda jako miejsce zawsze dawała mi znać, że to sen). Ale nie było też tego czego zawsze się bałem. Winda okazała się po prostu środkiem transportu. Nie była zła, nie była ciasna, nie była rozpadającym się miejscem. Po prostu spełniła swoją rolę zwożąc pasażerów do wybranego przez nich miejsca i wyjścia z budynku. 🙂
Byłem z grupą ludzi w domu. Starym, jakby opuszczonym. Piękny, drewniany, jakby pałac. Ogromna sala kominkowa, ogromne sypialnie, półpiętra. Wszystko jakby zatrzymane w czasie, zakurzone ale nie zniszczone. W tym domu miała być jakaś Ceremonia. Prowadzącą była Aldona, którą znam z realnego świata. Jednak nie mogliśmy znaleźć nigdzie drewna do kominka. Chodziłem i szukałem. Inni też. W pewnym momencie ktoś podpowiedział, że z domu obok ktoś się wyprowadził i można drewno przenieść z tamtego miejsca. Ucieszyliśmy się, bo było dość chłodno. Gdzieś pomiędzy oglądaniem domu i poszukiwaniem drewna byłą obok mnie jakaś kobieta. Wydawało mi się (i we śnie i po przebudzeniu), że znam ją. Zawsze byliśmy tylko kumplami, nikomu nie przeszło nawet przez myśl, że moglibyśmy być razem. Jednak podczas tych przygotowań do Ceremonii, podczas poszukiwań byliśmy praktycznie cały czas razem. Ustalaliśmy gdzie szukamy, razem sprawdzaliśmy cały dom odkrywając kolejne pokoje. Było nam dobrze. Zaskoczeniem dla mnie było to, gdy ona mnie pocałowała. Chwyciła za rękę, przytuliła się do mnie. Dla niej też to mimo wszystko było zaskoczenie. Poczułem się wdzięczny, potrzebny i ważny a jednocześnie było w tym coś tak oczywistego. Tak prostego w swojej zawiłości. Dojrzała miłość która po prostu jest. Spokój, siła i miłość. Zaczyna się to dziwnie układać w wizję z przedostatniej Ceremonii. Czyżby teraz miała pojawić się cierpliwość, jako ostatnia z wylosowanych „bramek” teleturnieju Ayi?
Tym razem moja podróż z Ayą odbyła się ponad 1000 km od domu. Piękne, magiczne i energetyczne miejsce. Dobrze, że przyjazd był w poniedziałek. Można było odpocząć po trudach podróży. Ostatnio już o tym wspominałem i niewiele się zmieniło. Wizyjność moich spotkań z Medycyną spada. To o tyle ciekawe, że bez względu na ilość wywaru wypitego podczas Ceremonii nie są ani słabsze, ani silniejsze. Na ogół ograniczają się do kolorów, tuneli, placu zabaw, dźwięków. Wszystko poszło w drugą stronę. W stronę – JA JESTEM. Uczuć, doznań, olśnień i odczuć. Nie kategoryzuję, nie oceniam. Taki widać Aya ma plan dla mnie i cieszę się, że wpasowałem się w ten plan. Baaa… okazało się, że nawet mogę delikatnie negocjować z Rośliną. Powiem wprost – nie lubię wymiotować. Chyba nikt nie lubi, ale ja szczególnie. Podczas pierwszej Ceremonii pojawiła się właśnie ta potrzeba. Coś mi podpowiedziało – spróbuj pogadać 🙂 Umówiłem się, że, cytuję: nie rzygamy, a schodzimy głębiej 🙂 Duchy przystały na to. Uczucie, wręcz pragnienie zwymiotowania zamieniło się w głęboką podróż składającą się z czterech etapów. Spokój (tak potrzebny podczas Ceremonii i „bodyloadingu”). Siła, miłość i cierpliwość. Brałem udział w jakby teleturnieju, gdzie na tablicy po kolei odsłaniały się kwadraty z napisami.
Podczas trwania każdego etapu (czyli po każdym kolejnym wypiciu Daime a potem Juremy) przychodziły właściwie tylko myśli u uczucia. W głowie układały mi się wspomnienia, wydarzenia i uczucia sprzed lat. Wszystko (w większości związane z tematem sesji 🙂 Czasami były wstawki powiązane z poprzednim kwadratem (siła to przecież stan dający spokój, miłość to siła, ale miłość to także spokój, miłość to cierpliwość, spokój to cierpliwość itd. itd.) Przy ostatniej części Duchy weszły baaardzo mocno, bardzo głęboko (zgodnie z umową 🙂 Zostałem obudzony, bo Ceremonia dobiegła końca. Nie mogłem przez parę chwil ogarnąć gdzie jestem i o co chodzi 🙂
Dzień drugi – Dzień mocy. Tym razem otrzymałem dar uzdrawiania. Ani Daime ani Jurema nie zmieniły (w sposób zauważalny) stanu świadomości. Nie było kolorów i wizji (jedyny zauważalny ślad to widzenie atomowe/pikselowe/molekularne – nie wiem jak to nazwać. Świat wygląda trochę jak kod z matriksa, trochę jakby zbudowany z punkcików, figur geometrycznych). Ale ten dzień był nastawiony na uzdrawianie. Na każdej z moich Ceremonii 99,99% czasu zawsze poświęcałem sobie (czy też raczej nie miałem wyjścia, z powodu siły działania Ayi). Ten dzień (ta noc właściwie) wyglądała inaczej. Czułem, że mam moc uzdrawiania. Byłem przy każdej osobie w jurcie która potrzebowała pomocy. Czy to duchowej czy też fizycznej. To działało. Całą Ceremonię poświęciłem swojej (bardzo osobistej i najważniejszej w tym momencie) intencji zdrowia. To była wyjątkowa Ceremonia także z powodów mojego stanu, śpiewu który po raz pierwszy wyrwał się z moich płuc, gardła i przepony. Czułem się jak, albo inaczej – byłem najpotężniejszym uzdrawiającym szamanem (nie ograniczam celowo obszaru – nie „na tej ziemi”, nie „w tym wymiarze” – po prostu NAJPOTĘŻNIEJSZYM).
Wiem, że pomogłem ludziom którzy byli ze mną, ale przede wszystko pomogłem tej intencji z którą przyszedłem na drugie spotkanie z Ayą.