Temazcal, czyli Szałas po majańsku

Temazcal – Szałas Potu w tradycji Majów.

Ostatnie dni były dla mnie powrotem do początków mojej drogi. Do pierwszej Ceremonii Szałasu Potu.

Tym razem w tradycji Majów. Oczywiście chodzi o ich potomków, o plemiona które kultywują ich tradycje. Ceremonię prowadził Tako, szaman z Meksyku (tak ogólnie, bo nazwy ludu i konkretnego miejsca pochodzenia z powodu nieznajomości hiszpańskiego i geografii tamtych rejonów, nie jestem w stanie dokładnie podać). Tako opowiadał o tradycji przejętej od swojego dziadka, o tradycji jego ludu. Większość pokrywała się z tym co znałem z moich pierwszych Szałasów. Tym razem doszło coś innego. Tradycyjne pieśni witające Kamienie, pieśni intonowane przez Tako w języku jego plemienia (nie do odtworzenia nawet fonetycznie), ale i po hiszpańsku. Niezwykła była też ilość wody wylewanej w trakcie Ceremonii na kamienie. Temperatura przez to robiła się bardzo wysoka w bardzo krótkim czas. Ciekawą nowinką dla mnie było dodanie do drugiego wiadra z wodą całego pęczka Białej Szałwii. Zapach w Szałasie był niepowtarzalny, sam uwielbiam zapach palonej Białej Szałwii. Na tym kończą się podobieństwa nazwijmy to techniczne, a zaczynają się różnice we mnie. Pierwsza sprawa to to, że Temazcal był zawsze o poranku, przez 4 kolejne dni. Przestrzeń „sadzała” mnie w różnych miejscach, aż w ostatnim dniu siedziałem chyba najbliżej środka kręgu z kamieniami. Co dziwne, ostatni Temazcal był dla mnie najłagodniejszym w sensie duchowym (przez co i fizycznie nie odczuwałem tej temperatury). Tako też wspominał o swojej drodze, gdy razem z dziadkiem wchodził do szałasu. Gdy przekroczysz granicę i zrozumiesz po co tam jesteś, wszystko staje się nieważne. Gorące i mokre powietrze wdychane głęboko do płuc rozpala ciało od środka, gorąc kamieni parzy skórę. Nagle stajesz się niedotykalny. Robi się zimno! Wydaje się, że ciało ma większą temperaturę niż wnętrze namiotu. Bardzo dziwne uczucie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego. Ostatnia faza Ceremonii to kąpiel w zimnej wodzie. Tam gdzie byłem miałem do wyboru staw i rzekę. Zawsze wybierałem rzekę. Pierwszy Temazcal zmiótł mnie na cały dzień. Zrobił ze mnie wydmuszkę. Sen, sen, sen. Drugi dzień – siła. Nie spałem do późnych godzin wieczornych (w moim przypadku to naprawdę wyczyn. Kładę się wcześnie, ale wstaję prawie o świcie). Zrobiłem po okolicy grubo ponad 15 km. Wciąż mnie nosiło. Trzeci dzień przyniósł spokój i co najważniejsze dla mnie – naprawę fizyczną ciała. Odpuściły dolegliwości stawu biodrowego, mięśni i ścięgien, przyszło zrozumienie po co przyjeżdżam w to miejsce. To było jak eksplozja umysłu. Olśnienie i jak zwykle w takich sytuacjach, zdziwienie, że odpowiedź była tuż obok. Widoczna i na wyciągnięcie ręki. Dopiero ekstremalne doświadczenia uwalniają rozumienie. Intencja staje się faktem. Ostatnia kąpiel również była niesamowita. Rzeka nie była zimna. Przyjęła mnie od razu w całości. Szukałem miejsca, gdzie mogłem się schłodzić. Umysł wciąż nie czuł zimna (a Rawka w tym miejscu ma całkiem mocny nurt, więc i chłód jest, bo był w każdy dzień wcześniej). Ciało nie czuło zimna. Biologia jednak prześwitywała ponad świadomość (lub nieświadomość) i zacząłem tracić przytomność. Tak to czułem. Ledwo wyszedłem z wody wciąż czując wewnętrzny Ogień.

Potem było już tylko „gorzej” (ale naprawdę to lepiej). Zaczął się proces detoksykacji ciała przez wszystkie naturalne drogi. Bez szczegółów, każdy się domyśli. Mogę to porównać tylko z tym, co się dzieje podczas Kambo. Trudny i długi powrót autem do rodzinnego miasta. Bardzo dużo wymuszonych przystanków. Jednak siła i brak zmęczenia towarzyszyły mi przez całą drogę. Powrót do domu uwolnił spięte ciało, adrenalina trzymająca mnie w jednym kawałku mogła zniknąć. Miałem ponad 38 stopni gorączki. Dreszcze. Spałem prawie całą noc pod dwoma kocami, kołdrą i w skarpetkach. Poniedziałek – sen. Totalna niemoc. Kontynuacja procesu oczyszczania. Wtorek do 14 oszołomienie, sen, niemoc. Obudziłem się w okolicach 14 i byłem kimś innym. W pełni sił, w pełni władz umysłu. Silny, bez śladów tego co się działo. W głowie jedna myśl, w głowie była ta wiedza która przyszła do mnie przez ostatnie 4 dni. Świeciła jak latarnia morska. Poczucie szczęścia i spokoju. Siła pewności tego czego doświadczyłem. Nie chcę mówić o szczegółach, bo to zbyt osobiste i zachowam to dla siebie. Jednak jest coś czym podzielę się, a każdy może rozwinąć w dowolną stronę. To co widziałem w miejscu Ceremonii Temazcal to ludzie. Ludzie wolni, szczęśliwi. Tam było widać miłość. Można było jeść ją garściami poprzez przebywanie w tym otoczeniu. Nie chodzi o Temazcal. Temazcal było częścią czegoś większego. Ludzie szczęśliwi, wolni i którzy kochają są czystą formą piękna. Oni są pięknem.

80/20

Od dłuższego czasu obserwuję siebie, swoje reakcje, emocje. Obserwuję też i czuję swoje ciało. Wiem jak reagowało na stres, na smutek. Wiem co się działo w mojej głowie, w brzuchu, pod lewą łopatką i w „kulce stresu”. Ból, palenie jak gorącym żelazem. W zbitku mięśni, nerwów i kto tam wie co jeszcze w sensie biologicznym. Od pewnego czasu wszystkie te symptomy, dolegliwości zniknęły. Zasada którą usłyszał Carlos Castaneda od swojego szamańskiego nauczyciela:

Nie gniewam się nigdy na nikogo. Żadna istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam.

nabrała pełności. Stała się częścią mojego życia. Tytuł 80/20 to nie przypadek. Sporo jeszcze pracy przede mną, sporo myśli i doświadczeń. 80 to już bardzo dużo, ale wciąż pozostało mi 20. Dobicie do 100 nigdy nie będzie możliwe. To też jest we mnie w zgodzie i to jest zupełnie zrozumiałe. Jestem na drodze z której nie ma powrotu, bo tego nie chcę. Wiem co mam robić, wiem gdzie jestem i co przeżyłem. Wiem jak bardzo dużo zmieniło się we mnie. W radością patrzę w siebie i wiem, że za chwilę („ilekolwiek” (jest takie słowo? 🙂 ta chwila potrwa) będzie 85/15, 90/10. Pewnie kiedyś przyjdzie czas na 99,9/0,1. Ten 0,1 zawsze będzie nieskończone, wciąż rozkładane na mniejsze wartości. W tym wymiarze, w tej rzeczywistości to właśnie 0,1 jest drogą którą trzeba iść. Cel sam w sobie nie istnieje. Teraz, 80/20 daje mi siłę na brak gniewu (lub podobnych ciemnych uczuć) w tej właśnie proporcji. Pozostałe 20 wciąż mnie jednak dotykają. W innej formie, ale jednak. Największą trudnością jest świadomość tego, że te 20 to „ktosie”, które wydaje się nigdy nie powinny tak doświadczać nas samych. Te 20 to mimo wszystko (w pewnym sensie) głęboko ukryte, ale jednak, oczekiwania wobec innych. Może inaczej. To sytuacje których nigdy bym się nie spodziewał, że doświadczę właśnie z tej bardzo wąskiej proporcji – 20. Znów pojawia się droga, bo to zawsze będzie praca ze sobą. Nie oczekuj niczego. To nie jest osiągalne, chyba, że umieramy 🙂 lub żyjemy w odosobnieniu. Zawsze przecież będą w nas emocje, zawsze stanie się coś, czego doświadczymy w formie, która nas zaskoczy. Nawet podświadomie będą to w jakimś stopniu oczekiwania powodowane naszym doświadczeniem, naszym życiem i tym czym i kim jesteśmy. W tym wszystkim bardzo pomaga uważność. Ta uważność obudzona na jednej z Ceremonii z Ayą. Od wielu lat pielęgnuję tę uważność właśnie po to, aby pierwsza wartość dążyła do 100. Cieszę się każdą chwilą, każdą sytuacją która mnie spotyka, jestem wdzięczny a ja… będąc uważnym uczę się jak nie uznawać, że czyny innych są istotne, aby spowodować mój gniew. Moją reakcję, moją aktywność. Aktywując siebie w sytuacjach na które nie mamy żadnego, podkreślę, żadnego wpływu, tylko ja jestem na straconej pozycji. Tylko ja doświadczam negatywnych skutków reakcji. Uważność pomaga mi w tym, aby rozpoznać taką sytuację i pozostać w miejscu, gdzie nie spotka mnie nic, co związane jest z jej doświadczaniem. Bo to nic nie zmieni w niej samej. Dotknie wyłącznie mnie. To dotknięcie nie jest do niczego potrzebne, a przynosi coś, czego nie życzę sobie w swojej przestrzeni. Najtrudniejsza, choć nie niewykonalna jest praca z emocjami, które otrzymujemy od drugiej części proporcji – 20. Bez względu jak nazwiemy tę wartość/grupę. Każdy ma w tej grupie kogoś, kto ma dostęp do emocji i umysłu bez żadnych blokad z mojej strony. To ktoś, kto słowem, ciszą, obojętnością, własnymi oczekiwaniami i brakiem uważności tnie jak skalpelem. Głęboko i boleśnie, przy tym bardzo rozlegle i, co paradoksalne, bardzo precyzyjnie. Bo ta grupa doskonale wie co zaboli najbardziej. Czy to zawsze dzieje się z premedytacją? Chcę wierzyć, że nie. Jednak dzieje się i to moja praca ze sobą, aby wdrożyć zasadę w nieco zmienionej formie:

Nie gniewam się nigdy na nikogo na kim mi zależy. Ta istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na tych ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam, bo tego nie chcę. Nie życzę sobie tego.

Najgorsza z możliwych wersji to samotność wśród „najbliższych”. Bycie jak szkło, bycie transparentnym w życiu, w codzienności.

Wykolejenie pociągu

Dziwna linia kolejowa. Szedłem wałem, potem jechałem autem. Widziałem pociągi, jakby w lesie, na łąkach. Doszedłem do wiaduktu. Z góry obserwowałem bardzo długi pociąg który jechał „na północ” – czyli obracając się w moje prawo jechał „do góry”. Ciężko opisać, ale mniej więcej tak to wyglądało. Pociąg wiózł jakieś maszyny, ale wagony były połączone z podłożem i to właściwie betonowe podłoże zachowywało się jak taśmociąg. Jednak nie było w całości. Betonowe platformy były rozmieszczone co jakiś czas i to one „napędzały” pociąg. Coś poszło źle, i jeden z wagonów (otwartych, takich platform do przewożenia np. samochodów) wykoleił się i to zapoczątkowało katastrofę. Wszystko wpadało na siebie. 

Dziś była kontynuacja snu o pociągu, ale tym razem było krótko. Jakaś ogromna klatka straciła stabilność i wpadała do wody kołysząc się jakby przytwierdzona do pociągu (?!?!) 

Naczelne i przerażająca biała czaszka

Byłem w pawilonie z szympansami i/lub gorylami. W pewnym momencie wyjąłem białą czaszkę jakiegoś zwierzęcia. Nie była to czaszka naczelnego. Małpy wpadły w panikę/szał. Ja zresztą też, ale to był strach przed małpami. Biegały po całym terenie krzycząc przeraźliwie. Chciałem się wydostać. Wszędzie były tylko szyby pawilonu. Dach pokryty był metalową siatką. Próbowałem znaleźć jakieś wyjście. Chwilę to trwało, podskoczyłem i siatka delikatnie odpuściła. Zrobiłem się dziwnie płaski, początkowo zmieściłem tylko dłoń, a potem przeszedłem cały, mimo, że odległość pomiędzy siatką a dachem nie zmieniła się. Znalazłem się poza pawilonem z przerażonymi naczelnymi.

Spacer i konie

Byłem pośrodku nigdzie. Lasy, łąki. Były tam konie. Właściciele gdzieś zniknęli (spali?) a koniom chciało się pić i jeść. Uznałem, że mogę to zrobić. Zabrałem konie z boksów i wyszedłem na łąki. Konie jadły, miałem ze sobą ogromny pojemnik na wodę. Szliśmy bardzo długo, doszedłem do budynku, jakby pensjonatu, ale taki stary, kolonijny. Długi korytarz i pokoje po jednej stronie. Na końcu korytarza było pomieszczenie dla KONI(?!). Zaprowadziłem je tam, żeby odpoczęły przed powrotem. Zadzwoniła właścicielka, że konie zniknęły. Odpowiedziałem, że nie, że one są ze mną. Były głodne i spragnione. Opowiadałem o spacerze, o tym, że czasami oba konie chciały iść w różnych kierunkach. Dałem jednak radę nad nimi zapanować. Teraz odpoczywamy i niedługo będziemy wracać. 

Sen o tyle ciekawy, bo, choć bardzo lubię konie, to się ich boję. Nie podchodzę bliżej niż na 2 metry 😀 Sen jednak był spokojny. Byłem opanowany, choć czułem strach i niepokój, gdy podjąłem decyzję o „spacerze” z końmi. 

Wielki powrót czy odkrycie?

Spora przerwa. Może się wydawać, że to dziwne, że brak ciągłości. Wprost przeciwnie. To jest ciągły proces. Jak po Ayahuasce, jak po Chandze czy innych Medycynach. Przychodzi moment, że trzeba się nie tyle zatrzymać, bo przerobić, przemielić to w sobie. Zintegrować doświadczenia, obejrzeć wszystko z innej perspektywy. Ten moment ciszy był właśnie takim momentem. Był i jest pięknym doświadczeniem zmian w sobie. Były myśli i przemyśli. Ostatni moment to 306 dni pod rząd codziennych medytacji. Jednego dnia nie zdążyłem. Zasnąłem. Obudziłem się o 4 rano!!! Zły! Zawiedziony! Sfrustrowany! Dochodziłem do siebie do 11 rano. Wyrzucając sobie ten WIELKI BŁĄD! To zaniedbanie! Około 11 przyszła myśl – czy to były zawody? Tak to miało być? Czy szedłem na rekord? Dlaczego jestem taki zły? Dlaczego zawiedziony? Czego oczekiwałem? W tym momencie zrozumiałem. Oczekiwałem czegoś od siebie. Założyłem sobie, że zrobię to przez 365 dni. Straciłem, wydaje mi się już po setnym dniu coś, co przyświecało tej aktywności. Robiłem to dla wyniku! Nie byłem tego świadomy, ale tak było. Pojawiła się wizja medytacji jako Mandali, pieczołowicie usypywanej z myśli, gestów i chęci. Gdy przyszedł huragan, może to był podmuch skrzydeł motyla? Moja Mandala rozsypała się i to było dla mnie takim ciosem. Gdy to zrozumiałem wszystko co dręczyło mnie, lub dokładniej, czym sam siebie dręczyłem zniknęło. To było jak katharsis. Jak olśnienie w tej chwili gdy to zrozumiałem. I po tym wszystkim nastała cisza. Cisza w głowie, cisza emocjonalna. Od tamtej chwili do dziś, gdy spisuję swoje myśli działy się w głowie różne rzeczy. Ciągłe dążenie do źródeł tego co się wydarzyło. Chęć zrozumienia podstaw, bo bez zrozumienia wszystkiego po drodze nie zrozumiem nic co będzie dalej. Ten proces trwał, aż dotarło do mnie, że „nie oczekuj niczego” dotyczy w pierwszej kolejności samego siebie! Jakie to proste i oczywiste. Tak, ale dopiero gdy zrozumiałem to w samym sobie. Przez te wszystkie „puste i ciche” tygodnie odzyskałem tę część siebie, która oczekuje. Która ścigała się i chciała więcej i więcej. Zatraciłem sens tego co robiłem. Zrobiłem z tego CEL a nie drogę. I nieosiągnięcie celu spowodowało frustrację. Dziś, wróciłem do medytacji. Znalazłem się ponownie na tej drodze, ale bez celu. Znam kierunek, obserwuję siebie i to co się dzieje, to co się zmienia. Nie chcę mieć w tym żadnego celu. Chcę to robić, bo tego sobie życzę. Bo po prostu czuję, że to chcę robić. Nie kategoryzuję – to dobre dla mnie, to złe. Czuję i tyle. Nie jest mi to obojętne. Chcę tego Czekam i medytuję wtedy gdy poczuję. Nie tylko o konkretnej porze. Nie po czymś, nie przed jakimś wydarzeniem w ciągu dnia. Zagłębiam się w tym w dowolnym momencie. Czuję, że JESTEM!

Kontynuacja snu

Jakiś czas temu pomagałem koleżance się ukrywać i dbałem, żeby była bezpieczna. To była ewidentnie kontynuacja tamtego snu (Inny, niebezpieczny świat). Tym razem byliśmy w pięknym miejscu, mieszkanie, ale bardzo jasne, czyste. Inaczej niż tamte brudne domki działkowe. Ewidentnie byliśmy u siebie, mieszkaliśmy razem. Nie było absolutnie nic niestosownego. Ktoś był u nas. Głowę położyłem na Jej nogach, Ona siedziała i temu komuś opowiadała to co się wydarzyło wcześniej. Co jakiś czas całowała mnie w policzek mówiąc „dziękuję”. Piękny sen. Bardzo spokojny, dobry.

Korea Północna i zepsuty ząb

Byłem gościem w Korei Północnej. Gościem samego Kima. Sam w tym śnie byłem zaskoczony, że tam jestem. Byłem traktowany jak król gdy pytano mnie skąd jestem i gdzie mieszkam. Odpowiadałem, że w pałacu Kima. Nie wiem czemu tam byłem. W moim apartamencie pojawił się Kim i podszedł do obłożnie chorego mężczyzny który jak się okazało, leżał pod kroplówką za kotarą. Przywitałem się z Kimem, zapytałem czy ten mężczyzna jest ciężko chory. Powiedziałem, że mi bardzo przykro i wyszedłem. Znalazłem się na targowisku. Budziłem zainteresowanie, ale ludzie byli bardzo przyjaźni. Szukałem na półkach jakiegoś lokalnego pieczywa, żeby spróbować jak smakuje. Widziałem tylko bułki, chleby i inne wypieki prosto z polskiego marketu. Byłem bardzo zdziwiony. Tuż przed moim wyjazdem trafiłem do dentysty. Nie wiem, dlaczego, bo nie bolał mnie ząb. Dentysta miał gabinet w kuchni, u mojej babci. Upierał się, że trzeba wyrwać zęba. Czwórkę z lewej strony na górze. Opierałem się, nie chciałem. Jednak tak się stało, że trochę go wyrwał, właściwie złamał w pół. Pokazał mi to co zostało w szczypcach. Ząb był w środku pusty, jak muszla, był brudny, z jakimś błotem, czy czymś maziowatym w środku. I od spodu miał dziurę przez którą to wszystko było widać. To co zostało w mojej szczęce było faktycznie połową zęba, ale zdrową, lśniącą i białą częścią. Jakby ta zepsuta skorupa tylko przykrywała zdrowy, choć w połowie ułamany ząb.

Inny, niebezpieczny świat

Śniła mi dzisiaj koleżanka. Dziwny sen. Żyliśmy w świecie, gdzie ludzie wyglądający inaczej 😛 byli ścigani. Ta koleżanka w realnym świecie wygląda inaczej. Jest Wampirzycą :). Konkretnie jest Gotką i zawsze jest zjawiskowo wystylizowana na elfią Wampirzycę z klanu Volkihar. Musiała się ukrywać. Byliśmy w jakimś studiu, gdzie wszczepiała sobie w dłoń jakieś metalowe stożki pod skórę. Mieszkaliśmy w domku na niby działce, było dość zimno. Warunki mieszkania też odbiegały od 5* hotelu 🙂 Miałem kilka takich domków. Co jakiś czas musieliśmy się przemieszczać, bo wszędzie były patrole i kontrole. Ubierałem ją wtedy w jakiś płaszcz i przenosiliśmy się po tych moich domkach, żeby była bezpieczna. Za każdym razem przepraszałem za warunki, ale Ona mówiła, że to nie jest ważne. Czuła się bezpieczna i mogła się wyspać. Potem jechaliśmy moim autem do Berlina. Podobno tam dało się normalnie żyć. Jechaliśmy bardzo dziwną autostradą. Wciąż zmieniającą kierunki. Wiedziałem, że to nie jest normalne i starałem się jak najszybciej wywieźć ją z tego dziwnego miasta. Ona cały czas trzymała mnie za bluzę, za kurtkę, żebym tylko nie pozwolił „im” Jej zabrać.

Pająk w palcu środkowym

Niezwykły i dość nieprzyjemny sen, choć dobrze się skończył. Rozmawiałem z kimś i po prostu dotknąłem prawą ręką lewej. Na środkowym palcu miałem kilka nitek pajęczyny. Zacząłem ją zdejmować i w tej chwili wyczułem dziwne coś. Nie strup, bo to było w kolorze skóry, było dość miękkie, ale jednak obce. Umiejscowione w głównym stawie środkowego palca u lewej ręki po lewej stronie tego stawu. Zeskrobałem to i zobaczyłem dziurę. Czarną w środku z wystającymi ostrymi odnóżami PAJĄKA. Końcówki tych odnóży były ostre i białe. Wpadłem w panikę. Nie miałem pojęcia jak go wyjąć. Spryskałem go wodą, ruszał się ale nie wyszedł. Potem znalazłem jakiś żel z alkoholem. Wylałem od razu całą butelkę na palec i do tej dziury w moim stawie. Pająk wyskoczył jak z procy i zaczął uciekać na ścianę. Nie zabiłem go, zostawiłem w spokoju.