„Droga do siebie – lekcje z życia, nie z książek”

Nie jest to książka, żaden wstęp ani próba jej napisania. Jednak trochę celowo, trochę z przekąsem uśmiecham się do własnych wspomnień z warsztatów w Kruczyborze, gdy miałem okazję poznać niezwykłego człowieka, Radka. Radek mówi tak pięknie, jakby czytał książki które są tylko w jego głowie. Uwielbiałem go słuchać, podziwiałem za to jak i co mówił. To wielka sztuka! Wtedy Radek powiedział tytuł mojej książki, która nigdy nie powstanie – „A ja!… Łaska”. Odważyłem się napisać wstęp do tego bloga po wielu, wielu latach. Sam byłem swoim uczniem, sam przeszedłem tę drogę i to nie jest koniec. Jednak po tych wielu latach doświadczeń taki wstępniak wydaje się być na miejscu. Radku, pozdrawiam Cię serdecznie.

Wstęp: Nie szukaj gotowych odpowiedzi

Nie piszę tego, żeby Cię naprawiać, pouczać albo wciskać Ci jakąś złotą receptę na życie. Nie wierzę w takie rzeczy – każdy ma inną drogę, inny bagaż, inne buty, w których idzie przez świat. To, co tu znajdziesz, to kawałek mojego życia: myśli, przeżycia, wnioski, które wyciągnąłem z tego, co mnie spotkało. Nie musisz brać tego jeden do jednego – weź, co Ci pasuje, a resztę odstaw na bok. Życie to nie poradnik z księgarni, który obiecuje, że po przeczytaniu będziesz „lepszą wersją siebie”. To coś, co sam musisz przetrawić, zrozumieć, czasem po omacku, czasem z radością. Ja tylko pokazuję, jak ja to robię – może coś z tego Ci się przyda, a może ruszysz w zupełnie inną stronę. To Twoja sprawa.

Piszę to, bo widzę, że ludzie wokół często szukają gotowych odpowiedzi – u terapeutów, w książkach, w internecie. Ja wolę szukać w sobie, w lesie, w snach, czasem w kubku Ayahuaski. Nie mówię, że to jedyny sposób – mówię, że to mój sposób. I może, jak przeczytasz, co przeżyłem i jak to ogarnąłem, znajdziesz w tym coś dla siebie. A może nie – i to też jest OK.

1. Słuchaj siebie, nie hałasu wokół

Nie chodzę na terapię, bo nie potrzebuję kogoś, kto mi powie, co czuję albo co mam robić. Wolę usiąść sam na sam z własnymi myślami i je rozpracować – bez pośredników. Nauczyłem się tego z czasem, trochę przez przypadek, trochę przez upór. Świat jest pełen hałasu: ludzie gadają, co powinieneś, media krzyczą, jak masz żyć, a oczekiwania innych próbują Cię przydusić. Ale w środku, jak się zatrzymasz, jest cisza – i ona wie więcej, niż myślisz.

Pamiętam, jak kiedyś budowałem szałas potu – taki prawdziwy, z patyków, ziemi i kamieni. To nie było łatwe – ręce brudne od gliny, plecy bolały od noszenia drewna, a w głowie kotłowały się myśli o wszystkim i o niczym. Szukałem wtedy odpowiedzi na pytanie, co dalej – z pracą, z życiem, z sobą. Ale w pewnym momencie, jak już siedziałem w tym szałasie, w mroku, z gorącymi kamieniami i parą, dotarło do mnie: nie potrzebuję nikogo, żeby zrozumieć, co czuję. Tam, w tej ciszy, wśród szumu własnego oddechu, znalazłem odpowiedzi, których nie dałby mi żaden terapeuta. To nie była wielka filozofia – po prostu poczułem, że mam w sobie wszystko, co trzeba, żeby ogarnąć swoje życie. Nie chodzi o to, żebyś teraz biegł budować szałas – chodzi o to, żebyś znalazł chwilę, kiedy możesz posiedzieć z sobą, bez telefonu, bez ludzi. Zobaczyć, co Ci głowa podpowiada, jak przestaniesz słuchać całego tego zgiełku na zewnątrz.

2. Natura to Twój reset

Dla mnie natura to nie tylko ładne widoki – to miejsce, gdzie wracam do siebie. Słońce, las, ziemia pod stopami – to wszystko ma w sobie coś, co przywraca równowagę. Nie raz łapałem się na tym, że wystarczy wyjść na chwilę, stanąć na trawie, zamknąć oczy i poczuć, jak promienie grzeją mi twarz, żeby poczuć się lepiej. To nie jest żadna magia – to fizyka, energia, która jest za darmo, jeśli tylko chcesz ją wziąć.

Budowa szałasu potu to był jeden z tych momentów, kiedy natura pokazała mi, jak wiele może dać. Pisałem o tym na blogu – jak zbierałem drewno w lesie, kopałem dół na kamienie, układałem wszystko tak, żeby trzymało się kupy. To nie był żaden romantyczny obrazek z Instagrama – to była ciężka robota, pot leciał mi po czole, kurz kleił się do rąk, a plecy dawały znać, że nie jestem już nastolatkiem. Ale potem, jak już wszedłem do środka, jak kamienie zaczęły parować, a ja siedziałem w tej ciemnej, wilgotnej przestrzeni, coś się zmieniło. Czułem, jak z każdym oddechem zrzucam z siebie śmieci – nie tylko fizyczne, ale i te w głowie: stres, wątpliwości, gonitwę myśli. To nie było jakieś mistyczne objawienie – po prostu zrozumiałem, że natura nie pyta, nie ocenia, nie każe Ci być kimś innym. Jest i daje Ci przestrzeń, żebyś był sobą. Od tamtej pory, jak czuję, że coś mnie przytłacza, idę na spacer – do lasu, na łąkę, gdziekolwiek, gdzie nie ma betonu. Nie trzeba wielkich wypraw – czasem wystarczy kwadrans pod drzewem, żeby się zresetować. Spróbuj – wyjdź, stań boso na ziemi, popatrz w niebo. Zobacz, co się stanie.

3. Ayahuasca – lustro dla odważnych

Kilka razy w życiu piłem Ayahuaskę – nie z ciekawości, nie dla zabawy, tylko z potrzeby zajrzenia w siebie głębiej, niż zwykle mogę. To nie jest coś, co polecam każdemu, bo to nie pigułka na szczęście ani szybki sposób na „oświecenie”. To lustro – surowe, bezlitosne, ale cholernie prawdziwe. Pokazuje Ci Ciebie – Twoje lęki, pragnienia, kłamstwa, którymi czasem sam siebie oszukujesz. Pisałem o tym na blogu, jak jedna sesja wywróciła mi głowę do góry nogami. Siedziałem w ciemności, z tym gorzkim smakiem w ustach, a wokół mnie wszystko się ruszało – nie fizycznie, ale w głowie. Nagle zobaczyłem, jak bardzo uciekam od prostych prawd o sobie – od tego, czego się boję, czego chcę, co chowam pod dywan, bo łatwiej udawać, że tego nie ma. To nie było przyjemne – momentami chciałem, żeby się skończyło, żeby ktoś wyłączył ten film w mojej głowie. Ale potem przyszedł spokój – taki ciężki, ale czysty. Zrozumiałem, że świadomość to nie cel, do którego biegniesz, tylko proces – czasem brudny, czasem piękny, ale zawsze Twój.

Ayahuasca nauczyła mnie szacunku – do siebie, do tego, co noszę w środku, i do niej samej. To nie jest coś, co bierzesz na imprezie albo bo „kumpel polecał”. Trzeba być gotowym, żeby zmierzyć się z tym, co zobaczysz – i nie każdy jest. Pamiętam, jak po jednej sesji siedziałem na ziemi, patrzyłem w gwiazdy i myślałem: „To ja, taki, jaki jestem – i to OK”. Nie zmieniła mnie w innego człowieka – pokazała mi, kim już jestem. Jeśli nie czujesz, że to Twój moment, nie idź – są inne drogi, żeby zajrzeć w głąb. Dla mnie to była podróż, która pomogła mi zobaczyć, co jest ważne, a co mogę odpuścić. Ale to nie konieczność – to wybór.

4. Sny – drogowskazy, nie zagadki

Sny to dla mnie coś więcej niż przypadkowe obrazki, które mózg wyświetla w nocy. Pisałem o tym kiedyś – śniła mi się woda, rwąca rzeka, która mnie porywała. Obudziłem się z mokrymi dłońmi, serce waliło mi jak po biegu, ale zamiast szukać sennika albo googlować „co znaczy sen o wodzie”, usiadłem na łóżku i zapytałem siebie: „Co ta rzeka chce mi powiedzieć?”. Doszedłem do tego, że to był chaos, który wtedy miałem w życiu – praca, decyzje, ciągły ruch, który mnie przytłaczał. Rzeka pokazała mi, że próbuję z nim walczyć, zamiast go puścić. I puściłem – nie dosłownie, ale w głowie. Przestałem się szarpać z tym, na co nie mam wpływu – odpuściłem kilka spraw, dałem sobie czas. Działało.

Innym razem śniłem o lesie – szedłem przez gęste drzewa, a one szeptały coś, czego nie rozumiałem. Obudziłem się z dziwnym uczuciem, jakby ktoś mi coś ważnego powiedział, ale nie złapałem słów. Zamiast analizować każdy szczegół, pomyślałem: „OK, co to dla mnie znaczy?”. Doszedłem do tego, że muszę zwolnić – życie gnało za szybko, a ja się w tym gubiłem. Tego dnia odpuściłem kilka planów, poszedłem na spacer i po prostu byłem. Nauczyłem się, że sny to nie zagadki do odgadnięcia ani przepowiednie – to wiadomości od mojej głowy, czasem od serca. Nie zapisuję ich w notesie (choć poniekąd ten blog to notes, ale nie rozkładam na czynniki pierwsze). Słucham, co mi podpowiadają, i idę dalej. Spróbuj kiedyś – jak się obudzisz po dziwnym śnie, nie biegnij do internetu. Usiądź, pomyśl, co to dla Ciebie znaczy. Odpowiedź jest bliżej, niż myślisz – nie w senniku, tylko w Tobie.

5. Nie przejmuj się tym, na co nie masz wpływu

Stare przysłowie pszczół mówi: „Przejmowanie się sytuacją nie sprawi, że będzie lepsza”. Nie wiem, czy pszczoły naprawdę to powiedziały, usłyszałem to w programie standupera, ale żyję tak od lat i działa. Nauczyłem się reagować na to, co jest teraz, zamiast wymyślać, co mogłoby być, albo rozpamiętywać, co było. Był dzień, kiedy wszystko się posypało – miałem plany, a tu nagle awaria sprzętu, spóźnienie na spotkanie, chaos totalny. Zamiast się wkurzać, usiadłem na ławce w parku, popatrzyłem w niebo i pomyślałem: „No dobra, to co teraz?”. Nie uratowałem tamtego dnia – spotkanie przepadło, sprzęt dalej nie działał – ale uratowałem sobie głowę. Nie dałem się wciągnąć w spiralę złości, która i tak nic by nie zmieniła.

To nie jest obojętność ani poddanie się – to spokój. Jak coś się sypie, działam, jeśli mogę – naprawiam, szukam rozwiązania. Jak się nie da, odpuszczam – nie marnuję energii na walkę z wiatrakami. Innym razem straciłem godziny na coś, co i tak nie wyszło – projekt, który miał być gotowy, a wysypał się na ostatniej prostej. Zamiast się miotać, wypiłem herbatę, popatrzyłem przez okno i poszedłem spać. Rano świat wyglądał inaczej – problem nie zniknął, ale ja miałem siłę, żeby go ogarnąć. Spróbuj – następnym razem, jak coś Cię wkurzy, zatrzymaj się, weź oddech i pomyśl: „Czy mogę to zmienić?”. Jeśli tak, ruszaj. Jeśli nie, puść to – nie noś kamieni, których nie da się przesunąć. Zobaczysz, ile miejsca się robi w głowie, jak przestaniesz walczyć z tym, co i tak już się stało.

6. Rób swoje i nie patrz na innych

Nie porównuję się z nikim, nie zazdroszczę, nie tęsknię za tym, co mają inni. Robię to, co mnie kręci – czy to grzebanie w starych komputerach, pisanie kodu, czy siedzenie w lesie i gapienie się w przestrzeń. Na blogu pisałem o tym, jak kiedyś spędziłem pół dnia na sortowaniu obrazów dyskietek – nie dlatego, że musiałem, tylko bo lubię ten porządek w chaosie. Ktoś mógłby powiedzieć: „Po co to komu? Kto w XXI wieku bawi się dyskietkami?”. Ale mnie to obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg – robię to dla siebie, nie dla czyjejś opinii. Jak żyjesz po swojemu, nie musisz szukać potwierdzenia w cudzych oczach.

Pamiętam, jak kiedyś znajomy zapytał, dlaczego nie robię „czegoś poważniejszego” – kariery w korpo, domu z ogródkiem, wakacji all inclusive. Odpowiedziałem: „Bo to, co robię, jest dla mnie poważne”. I tyle – nie tłumaczyłem się, nie przekonywałem. On poszedł swoją drogą, ja swoją. Nie gonię za cudzymi definicjami sukcesu – mam swoje, może dziwne dla innych, ale moje. To nie egoizm – to wolność, wolność od tego, żeby być kimś, kim nie jestem. Spróbuj znaleźć coś, co sprawia, że czas znika – może to malowanie, może gotowanie, może rozkręcanie starych komputerów. Jak to masz, trzymaj się tego – nie musisz nikomu tłumaczyć, dlaczego to kochasz. Reszta się ułoży, bo jak robisz swoje, świat jakoś sam się do tego dopasowuje.

Zakończenie: Twoja droga, Twoje reguły

Nie powiem Ci, jak masz żyć, bo to nie moja rola ani moja sprawa. Mogę tylko pokazać, co u mnie działa – kawałki mojej drogi, które sam sobie wydeptałem przez las, sny, Ayahuaskę i codzienne drobiazgi. Może coś z tego Cię zainspiruje – może weźmiesz sobie szałas, może przysłowie pszczół, a może po prostu chwilę na słońcu. A może pójdziesz w zupełnie inną stronę – i to też jest w porządku. Ważne, żebyś szedł – nie stał w miejscu, czekając, aż ktoś Ci poda mapę albo gotowy plan. Życie to nie radziecka maszyna do golenia, która pasuje do każdej twarzy – dopasuj je do siebie, a nie siebie do niego.

Biały kot

Byłem w nieznanym miejscu, jakiś budynek, ludzie. Nie chciałem/nie mogłem (?) tam zostać. Wyjechałem pojazdem który przypominał wózek inwalidzki, choć ja byłem w pełni sił. Była zima, ten pojazd miał cienkie opony, na ulicach masa śniegu. Musiałem wjechać pod górę, aby wydostać się z tej miejscowości. Było bardzo trudno. Jednak najciekawszym elementem snu był ogromny kot, wielkości dużego kota rasy Maine Coon. Był śnieżnobiały, w pięknym, wręcz nierzeczywistym futrem. Siedział mi na lewym ramieniu, tuż obok głowy i rozmawialiśmy. Całą drogę rozmawialiśmy 🙂 

Spotkanie w zaświatach

Byłem w mojej szkole podstawowej. Jako dorosły mężczyzna. Teraz. Chodziłem po korytarzach, wspominałem. Odkryłem jakieś dziwne schody, których nie było w tym miejscu. Spotkałem innych dorosłych, którzy nie odzywali się. Patrzyli na mnie dziwnie. Powiedziałem, że w latach 80 tych schodów tutaj nie było. Nikt nie zareagował. Chodziłem, wspominałem i zdecydowałem się już wychodzić, gdy na parterze, gdzie normalnie jest wyjście na boisko szkolne, był pokój. Jakby hotelowy. Ciasna klika, z łóżkiem, szafą, biurkiem i krzesłem. Spotkałem tam niedawno zmarłą koleżanką z klasy. Była aktorką teatralną. Od zawsze o tym marzyła. Dopięła swego.

Tutaj muszę opisać sytuację z życia, bo historia o tyle dziwna, że znalazłem ją po ponad 30 latach. Od opuszczenia podstawówki, po tych ponad 30 latach widziałem się z Nią pierwszy raz. Byłem na sztuce „Szczęściarze” w Jej teatrze gdzie grała główną rolę!!! Pierwszy raz od 33 lat mogłem znów z Nią pogadać. Kumpela z ławki szkolnej. Wielka miłość w szóstej klasie. Moja pierwsza dziewczyna. Nie mogę uwierzyć. Dwa tygodnie po naszym spotkaniu Anka nagle odeszła.

 Wracając do snu. Anka opowiadała mi o teatrze, chodziła po tym pokoiku. W swoim stylu snuła te opowieści o tym co kochała. O teatrze. Delikatnie zachrypniętym głosem. Siedziałem na krześle, słuchałem. Nagle, gdy zbliżyła się do krzesła, usiadła na łóżku a ja zapytałem – Anka, co się stało? Zapytała – ale co się miało stać? Odpowiedziałem – co się stało, że Ciebie już nie ma? W tej sekundzie Anka stała się kimś innym. Jakby otępiała. Patrzyła gdzieś w przestrzeń, nie umiejąc sklecić zdania. Powiedziała coś w stylu… nie wiem, oni przyszli.. i tak …. w tym momencie urwała zdanie. Do pokoju weszli dwaj uczniowie, z wyglądu ósmoklasiści. Złapali mnie i obezwładnili mówiąc PRZESTAŃ. Szarpnąłem się, wyrwałem z uścisku jednego z nich i obudziłem się. Nie czułem, że chcą im zrobić coś złego, ale ewidentnie nie chcieli, żebym dalej pytał. Nie chcieli też, żebym w ogóle dalej był w pokoju (w szkole) z Anką. Ehhhh…

Pszczoły w blaszanym ulu

Śniłem o podróży do jakiejś wioski, społeczności która żyła w zgodnie ze sobą i z naturą. Pojechałem tam moim autem, ale już na miejscu wysiadłem i powoziłem autem stojąc na tylnym zderzaku. Miałem lejce, przywiązane do kierownicy. Wszystko po to, żeby nie zniszczyć roślin które były na drodze prowadzącej do centralnego punktu tej osady. Wszędzie przepiękne kolory. Soczysta trawa, kwiaty. Niebo bez chmur, błękit tak głęboki, że chciałoby się wskoczyć. Zjechałem w dół po obrysie kwadratu. Prosta droga, jeden zakręt w lewo, prosta droga, znów w lewo. Dojechałem do centralnego miejsca, gdzie był dziwny ul. Zbudowany jak instalacje wentylacyjne ze srebrnej kwadratowej blachy (znów ten kwadrat). W tym ulu, jak to w ulu – pszczoły. Jak to bywa w moich snach o zwierzętach zacząłem panicznie bać się tych pszczół, bo słyszałem jak zaczynają wylatywać z tego blaszanego ula. Miliony owadów. Wszystkie w moją stronę. I co? I nic. Latały wokół mnie, obsiadły mnie całego. Otuliły swoimi „futerkowymi” ciałami. Było mi komfortowo, ciepło i przyjemnie 😀 

Temazcal, czyli Szałas po majańsku

Temazcal – Szałas Potu w tradycji Majów.

Ostatnie dni były dla mnie powrotem do początków mojej drogi. Do pierwszej Ceremonii Szałasu Potu.

Tym razem w tradycji Majów. Oczywiście chodzi o ich potomków, o plemiona które kultywują ich tradycje. Ceremonię prowadził Tako, szaman z Meksyku (tak ogólnie, bo nazwy ludu i konkretnego miejsca pochodzenia z powodu nieznajomości hiszpańskiego i geografii tamtych rejonów, nie jestem w stanie dokładnie podać). Tako opowiadał o tradycji przejętej od swojego dziadka, o tradycji jego ludu. Większość pokrywała się z tym co znałem z moich pierwszych Szałasów. Tym razem doszło coś innego. Tradycyjne pieśni witające Kamienie, pieśni intonowane przez Tako w języku jego plemienia (nie do odtworzenia nawet fonetycznie), ale i po hiszpańsku. Niezwykła była też ilość wody wylewanej w trakcie Ceremonii na kamienie. Temperatura przez to robiła się bardzo wysoka w bardzo krótkim czas. Ciekawą nowinką dla mnie było dodanie do drugiego wiadra z wodą całego pęczka Białej Szałwii. Zapach w Szałasie był niepowtarzalny, sam uwielbiam zapach palonej Białej Szałwii. Na tym kończą się podobieństwa nazwijmy to techniczne, a zaczynają się różnice we mnie. Pierwsza sprawa to to, że Temazcal był zawsze o poranku, przez 4 kolejne dni. Przestrzeń „sadzała” mnie w różnych miejscach, aż w ostatnim dniu siedziałem chyba najbliżej środka kręgu z kamieniami. Co dziwne, ostatni Temazcal był dla mnie najłagodniejszym w sensie duchowym (przez co i fizycznie nie odczuwałem tej temperatury). Tako też wspominał o swojej drodze, gdy razem z dziadkiem wchodził do szałasu. Gdy przekroczysz granicę i zrozumiesz po co tam jesteś, wszystko staje się nieważne. Gorące i mokre powietrze wdychane głęboko do płuc rozpala ciało od środka, gorąc kamieni parzy skórę. Nagle stajesz się niedotykalny. Robi się zimno! Wydaje się, że ciało ma większą temperaturę niż wnętrze namiotu. Bardzo dziwne uczucie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego. Ostatnia faza Ceremonii to kąpiel w zimnej wodzie. Tam gdzie byłem miałem do wyboru staw i rzekę. Zawsze wybierałem rzekę. Pierwszy Temazcal zmiótł mnie na cały dzień. Zrobił ze mnie wydmuszkę. Sen, sen, sen. Drugi dzień – siła. Nie spałem do późnych godzin wieczornych (w moim przypadku to naprawdę wyczyn. Kładę się wcześnie, ale wstaję prawie o świcie). Zrobiłem po okolicy grubo ponad 15 km. Wciąż mnie nosiło. Trzeci dzień przyniósł spokój i co najważniejsze dla mnie – naprawę fizyczną ciała. Odpuściły dolegliwości stawu biodrowego, mięśni i ścięgien, przyszło zrozumienie po co przyjeżdżam w to miejsce. To było jak eksplozja umysłu. Olśnienie i jak zwykle w takich sytuacjach, zdziwienie, że odpowiedź była tuż obok. Widoczna i na wyciągnięcie ręki. Dopiero ekstremalne doświadczenia uwalniają rozumienie. Intencja staje się faktem. Ostatnia kąpiel również była niesamowita. Rzeka nie była zimna. Przyjęła mnie od razu w całości. Szukałem miejsca, gdzie mogłem się schłodzić. Umysł wciąż nie czuł zimna (a Rawka w tym miejscu ma całkiem mocny nurt, więc i chłód jest, bo był w każdy dzień wcześniej). Ciało nie czuło zimna. Biologia jednak prześwitywała ponad świadomość (lub nieświadomość) i zacząłem tracić przytomność. Tak to czułem. Ledwo wyszedłem z wody wciąż czując wewnętrzny Ogień.

Potem było już tylko „gorzej” (ale naprawdę to lepiej). Zaczął się proces detoksykacji ciała przez wszystkie naturalne drogi. Bez szczegółów, każdy się domyśli. Mogę to porównać tylko z tym, co się dzieje podczas Kambo. Trudny i długi powrót autem do rodzinnego miasta. Bardzo dużo wymuszonych przystanków. Jednak siła i brak zmęczenia towarzyszyły mi przez całą drogę. Powrót do domu uwolnił spięte ciało, adrenalina trzymająca mnie w jednym kawałku mogła zniknąć. Miałem ponad 38 stopni gorączki. Dreszcze. Spałem prawie całą noc pod dwoma kocami, kołdrą i w skarpetkach. Poniedziałek – sen. Totalna niemoc. Kontynuacja procesu oczyszczania. Wtorek do 14 oszołomienie, sen, niemoc. Obudziłem się w okolicach 14 i byłem kimś innym. W pełni sił, w pełni władz umysłu. Silny, bez śladów tego co się działo. W głowie jedna myśl, w głowie była ta wiedza która przyszła do mnie przez ostatnie 4 dni. Świeciła jak latarnia morska. Poczucie szczęścia i spokoju. Siła pewności tego czego doświadczyłem. Nie chcę mówić o szczegółach, bo to zbyt osobiste i zachowam to dla siebie. Jednak jest coś czym podzielę się, a każdy może rozwinąć w dowolną stronę. To co widziałem w miejscu Ceremonii Temazcal to ludzie. Ludzie wolni, szczęśliwi. Tam było widać miłość. Można było jeść ją garściami poprzez przebywanie w tym otoczeniu. Nie chodzi o Temazcal. Temazcal było częścią czegoś większego. Ludzie szczęśliwi, wolni i którzy kochają są czystą formą piękna. Oni są pięknem.

80/20

Od dłuższego czasu obserwuję siebie, swoje reakcje, emocje. Obserwuję też i czuję swoje ciało. Wiem jak reagowało na stres, na smutek. Wiem co się działo w mojej głowie, w brzuchu, pod lewą łopatką i w „kulce stresu”. Ból, palenie jak gorącym żelazem. W zbitku mięśni, nerwów i kto tam wie co jeszcze w sensie biologicznym. Od pewnego czasu wszystkie te symptomy, dolegliwości zniknęły. Zasada którą usłyszał Carlos Castaneda od swojego szamańskiego nauczyciela:

Nie gniewam się nigdy na nikogo. Żadna istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam.

nabrała pełności. Stała się częścią mojego życia. Tytuł 80/20 to nie przypadek. Sporo jeszcze pracy przede mną, sporo myśli i doświadczeń. 80 to już bardzo dużo, ale wciąż pozostało mi 20. Dobicie do 100 nigdy nie będzie możliwe. To też jest we mnie w zgodzie i to jest zupełnie zrozumiałe. Jestem na drodze z której nie ma powrotu, bo tego nie chcę. Wiem co mam robić, wiem gdzie jestem i co przeżyłem. Wiem jak bardzo dużo zmieniło się we mnie. W radością patrzę w siebie i wiem, że za chwilę („ilekolwiek” (jest takie słowo? 🙂 ta chwila potrwa) będzie 85/15, 90/10. Pewnie kiedyś przyjdzie czas na 99,9/0,1. Ten 0,1 zawsze będzie nieskończone, wciąż rozkładane na mniejsze wartości. W tym wymiarze, w tej rzeczywistości to właśnie 0,1 jest drogą którą trzeba iść. Cel sam w sobie nie istnieje. Teraz, 80/20 daje mi siłę na brak gniewu (lub podobnych ciemnych uczuć) w tej właśnie proporcji. Pozostałe 20 wciąż mnie jednak dotykają. W innej formie, ale jednak. Największą trudnością jest świadomość tego, że te 20 to „ktosie”, które wydaje się nigdy nie powinny tak doświadczać nas samych. Te 20 to mimo wszystko (w pewnym sensie) głęboko ukryte, ale jednak, oczekiwania wobec innych. Może inaczej. To sytuacje których nigdy bym się nie spodziewał, że doświadczę właśnie z tej bardzo wąskiej proporcji – 20. Znów pojawia się droga, bo to zawsze będzie praca ze sobą. Nie oczekuj niczego. To nie jest osiągalne, chyba, że umieramy 🙂 lub żyjemy w odosobnieniu. Zawsze przecież będą w nas emocje, zawsze stanie się coś, czego doświadczymy w formie, która nas zaskoczy. Nawet podświadomie będą to w jakimś stopniu oczekiwania powodowane naszym doświadczeniem, naszym życiem i tym czym i kim jesteśmy. W tym wszystkim bardzo pomaga uważność. Ta uważność obudzona na jednej z Ceremonii z Ayą. Od wielu lat pielęgnuję tę uważność właśnie po to, aby pierwsza wartość dążyła do 100. Cieszę się każdą chwilą, każdą sytuacją która mnie spotyka, jestem wdzięczny a ja… będąc uważnym uczę się jak nie uznawać, że czyny innych są istotne, aby spowodować mój gniew. Moją reakcję, moją aktywność. Aktywując siebie w sytuacjach na które nie mamy żadnego, podkreślę, żadnego wpływu, tylko ja jestem na straconej pozycji. Tylko ja doświadczam negatywnych skutków reakcji. Uważność pomaga mi w tym, aby rozpoznać taką sytuację i pozostać w miejscu, gdzie nie spotka mnie nic, co związane jest z jej doświadczaniem. Bo to nic nie zmieni w niej samej. Dotknie wyłącznie mnie. To dotknięcie nie jest do niczego potrzebne, a przynosi coś, czego nie życzę sobie w swojej przestrzeni. Najtrudniejsza, choć nie niewykonalna jest praca z emocjami, które otrzymujemy od drugiej części proporcji – 20. Bez względu jak nazwiemy tę wartość/grupę. Każdy ma w tej grupie kogoś, kto ma dostęp do emocji i umysłu bez żadnych blokad z mojej strony. To ktoś, kto słowem, ciszą, obojętnością, własnymi oczekiwaniami i brakiem uważności tnie jak skalpelem. Głęboko i boleśnie, przy tym bardzo rozlegle i, co paradoksalne, bardzo precyzyjnie. Bo ta grupa doskonale wie co zaboli najbardziej. Czy to zawsze dzieje się z premedytacją? Chcę wierzyć, że nie. Jednak dzieje się i to moja praca ze sobą, aby wdrożyć zasadę w nieco zmienionej formie:

Nie gniewam się nigdy na nikogo na kim mi zależy. Ta istota ludzka nie jest w stanie uczynić nic na tyle ważnego, żeby wywołać mój gniew. Na tych ludzi można się gniewać jedynie wówczas, gdy uważa się, że ich czyny mają istotne znaczenie. Ja tak nie uważam, bo tego nie chcę. Nie życzę sobie tego.

Najgorsza z możliwych wersji to samotność wśród „najbliższych”. Bycie jak szkło, bycie transparentnym w życiu, w codzienności.

Wykolejenie pociągu

Dziwna linia kolejowa. Szedłem wałem, potem jechałem autem. Widziałem pociągi, jakby w lesie, na łąkach. Doszedłem do wiaduktu. Z góry obserwowałem bardzo długi pociąg który jechał „na północ” – czyli obracając się w moje prawo jechał „do góry”. Ciężko opisać, ale mniej więcej tak to wyglądało. Pociąg wiózł jakieś maszyny, ale wagony były połączone z podłożem i to właściwie betonowe podłoże zachowywało się jak taśmociąg. Jednak nie było w całości. Betonowe platformy były rozmieszczone co jakiś czas i to one „napędzały” pociąg. Coś poszło źle, i jeden z wagonów (otwartych, takich platform do przewożenia np. samochodów) wykoleił się i to zapoczątkowało katastrofę. Wszystko wpadało na siebie. 

Dziś była kontynuacja snu o pociągu, ale tym razem było krótko. Jakaś ogromna klatka straciła stabilność i wpadała do wody kołysząc się jakby przytwierdzona do pociągu (?!?!) 

Naczelne i przerażająca biała czaszka

Byłem w pawilonie z szympansami i/lub gorylami. W pewnym momencie wyjąłem białą czaszkę jakiegoś zwierzęcia. Nie była to czaszka naczelnego. Małpy wpadły w panikę/szał. Ja zresztą też, ale to był strach przed małpami. Biegały po całym terenie krzycząc przeraźliwie. Chciałem się wydostać. Wszędzie były tylko szyby pawilonu. Dach pokryty był metalową siatką. Próbowałem znaleźć jakieś wyjście. Chwilę to trwało, podskoczyłem i siatka delikatnie odpuściła. Zrobiłem się dziwnie płaski, początkowo zmieściłem tylko dłoń, a potem przeszedłem cały, mimo, że odległość pomiędzy siatką a dachem nie zmieniła się. Znalazłem się poza pawilonem z przerażonymi naczelnymi.

Spacer i konie

Byłem pośrodku nigdzie. Lasy, łąki. Były tam konie. Właściciele gdzieś zniknęli (spali?) a koniom chciało się pić i jeść. Uznałem, że mogę to zrobić. Zabrałem konie z boksów i wyszedłem na łąki. Konie jadły, miałem ze sobą ogromny pojemnik na wodę. Szliśmy bardzo długo, doszedłem do budynku, jakby pensjonatu, ale taki stary, kolonijny. Długi korytarz i pokoje po jednej stronie. Na końcu korytarza było pomieszczenie dla KONI(?!). Zaprowadziłem je tam, żeby odpoczęły przed powrotem. Zadzwoniła właścicielka, że konie zniknęły. Odpowiedziałem, że nie, że one są ze mną. Były głodne i spragnione. Opowiadałem o spacerze, o tym, że czasami oba konie chciały iść w różnych kierunkach. Dałem jednak radę nad nimi zapanować. Teraz odpoczywamy i niedługo będziemy wracać. 

Sen o tyle ciekawy, bo, choć bardzo lubię konie, to się ich boję. Nie podchodzę bliżej niż na 2 metry 😀 Sen jednak był spokojny. Byłem opanowany, choć czułem strach i niepokój, gdy podjąłem decyzję o „spacerze” z końmi. 

Wielki powrót czy odkrycie?

Spora przerwa. Może się wydawać, że to dziwne, że brak ciągłości. Wprost przeciwnie. To jest ciągły proces. Jak po Ayahuasce, jak po Chandze czy innych Medycynach. Przychodzi moment, że trzeba się nie tyle zatrzymać, bo przerobić, przemielić to w sobie. Zintegrować doświadczenia, obejrzeć wszystko z innej perspektywy. Ten moment ciszy był właśnie takim momentem. Był i jest pięknym doświadczeniem zmian w sobie. Były myśli i przemyśli. Ostatni moment to 306 dni pod rząd codziennych medytacji. Jednego dnia nie zdążyłem. Zasnąłem. Obudziłem się o 4 rano!!! Zły! Zawiedziony! Sfrustrowany! Dochodziłem do siebie do 11 rano. Wyrzucając sobie ten WIELKI BŁĄD! To zaniedbanie! Około 11 przyszła myśl – czy to były zawody? Tak to miało być? Czy szedłem na rekord? Dlaczego jestem taki zły? Dlaczego zawiedziony? Czego oczekiwałem? W tym momencie zrozumiałem. Oczekiwałem czegoś od siebie. Założyłem sobie, że zrobię to przez 365 dni. Straciłem, wydaje mi się już po setnym dniu coś, co przyświecało tej aktywności. Robiłem to dla wyniku! Nie byłem tego świadomy, ale tak było. Pojawiła się wizja medytacji jako Mandali, pieczołowicie usypywanej z myśli, gestów i chęci. Gdy przyszedł huragan, może to był podmuch skrzydeł motyla? Moja Mandala rozsypała się i to było dla mnie takim ciosem. Gdy to zrozumiałem wszystko co dręczyło mnie, lub dokładniej, czym sam siebie dręczyłem zniknęło. To było jak katharsis. Jak olśnienie w tej chwili gdy to zrozumiałem. I po tym wszystkim nastała cisza. Cisza w głowie, cisza emocjonalna. Od tamtej chwili do dziś, gdy spisuję swoje myśli działy się w głowie różne rzeczy. Ciągłe dążenie do źródeł tego co się wydarzyło. Chęć zrozumienia podstaw, bo bez zrozumienia wszystkiego po drodze nie zrozumiem nic co będzie dalej. Ten proces trwał, aż dotarło do mnie, że „nie oczekuj niczego” dotyczy w pierwszej kolejności samego siebie! Jakie to proste i oczywiste. Tak, ale dopiero gdy zrozumiałem to w samym sobie. Przez te wszystkie „puste i ciche” tygodnie odzyskałem tę część siebie, która oczekuje. Która ścigała się i chciała więcej i więcej. Zatraciłem sens tego co robiłem. Zrobiłem z tego CEL a nie drogę. I nieosiągnięcie celu spowodowało frustrację. Dziś, wróciłem do medytacji. Znalazłem się ponownie na tej drodze, ale bez celu. Znam kierunek, obserwuję siebie i to co się dzieje, to co się zmienia. Nie chcę mieć w tym żadnego celu. Chcę to robić, bo tego sobie życzę. Bo po prostu czuję, że to chcę robić. Nie kategoryzuję – to dobre dla mnie, to złe. Czuję i tyle. Nie jest mi to obojętne. Chcę tego Czekam i medytuję wtedy gdy poczuję. Nie tylko o konkretnej porze. Nie po czymś, nie przed jakimś wydarzeniem w ciągu dnia. Zagłębiam się w tym w dowolnym momencie. Czuję, że JESTEM!